Translate

czwartek, 2 maja 2013

Zapominanie

Zachowywanie w pamięci obrazów to rodzaj klucza do naszej świadomości, czy też po prostu to co nas określa. Każdy z nas działa jak alter ego Borgesa, ów człowiek który z upływem lat zapełniał swój notatnik obrazami gór, prowincji, lasów i innych obiektów określających naszą przestrzeń; po to by u schyłku życia odkryć że ten zbiór krajobrazów jest mapą jego własnej twarzy. Ale współczesne obrazy są co raz rzadziej selektywnym wyborem tego co rzeczywiście istotne, są raczej katalogiem wszystkiego czyli w gruncie rzeczy niczego. Mnogość tych map zwyczajnie sprawia, że nie chce się tam zamieszkać. Co więcej; uczymy się zapominać fotografując, czas jaki poświęcamy na recepcję przestrzeni potrzebny do jej zapamiętania ustąpił miejsca kilku sekundom potrzebnym na rejestrację i ponowny odbiór.

Dziadek ze strony Matki przywiózł z wojny, którą przeszedł z Pierwszą Dywizją im. Tadeusza Kościuszki, parę medali, opowieści i piosenki. Jako dziecko słuchałem często tych historii: o tym jak po klęsce wrześniowej przetrzymywani w jakimś obozie przejściowym zjedli z kolegami psa, o synu pułku - chłopcu który przeszedł szlak bojowy wychowywany przez żołnierzy. Pamiętam opowieści o podziemnym szpitalu niemieckim ukrytym gdzieś na terenie Polski, pełnym szczurów żywiących się rannymi, skąd opuszczony na linie żołnierz wyciągnięty został jako szkielet. Te opowieści ciągle są żywe, a szczurów boję się do dziś. Nie ma żadnych zdjęć które uwiarygodniły by te opowieści, chociaż i tak je pamiętam, a wspomnienia wakacji spędzanych z dziadkiem i babcią nadal są żywe, słowa piosenek żołnierskich znam nie ze śpiewników ale z przekazu dziadka.

Dziadek ze strony Ojca przeszedł szlak bojowy z Armią generała Władysława Andersa, gdzieś na froncie kupił, a może zdobył mieszkowy aparat Kodaka mały i poręczny na klisze zwojowe, w skórzanym futerale rozprutym przez czas. Trafił do mnie jeszcze za nim zająłem się fotografią. Po tym dziadku mam też starą, ale sprawną maszynę do pisania i arytmometr wyprodukowany w niemieckim Wrocławiu. Sądzę że te pamiątki zgromadziłem licząc na to, że z przedmiotów wyczytam historię ich właściciela, niestety to się nie udało. Aparat Kodak został całkiem zniszczony przez przychodzące na świat kolejne wnuki, przypuszczalnie niszczyłem go też ja. Są też zdjęcia w albumie zrobionym przez uczniów jakiejś szkoły z Wałcza w czasach "polowania" na kombatantów, w albumie zatytułowanym "Kombatanckie pogwarki wnukom". Są tam zdjęcia z różnych etapów frontowych przygód dziadka, ale najbardziej lubię zdjęcie które nie znalazło się w tym albumie, a trafiło do mnie znacznie później. Przedstawia ono małpkę jak sądzę małą kapucynkę, sfotografowaną pod słońce na tle pierzastych chmur, pewnie gdzieś w Syrii, albo w Iraku. Małpka siedzi na drewnianym podeście, fotografowana jest z dołu, a że pod światło widać właściwie tylko kontur jej kształtu, od którego odcina się wyraźnie solidny łańcuch umocowany do pala poniżej podestu i zapewne do nogi tejże małpki. Dlaczego powstało to zdjęcie? Dlaczego na kolejnej klatce cennego przecież filmu, nie ma innego ujęcia dziadka wśród kaktusów, albo na tle wojskowej ciężarówki, czy polowego namiotu na pustyni? Może wtedy dziadek poczuł się jak turysta i na chwilę zapomniał o obowiązku zaświadczania po przez fotografię powagi walki za ojczyznę. Bo te zdjęcia jego dzieci zobaczyły dopiero w 1947 nawet fragmentarycznie nie pamiętając jak wyglądał, były zwyczajnie zbyt małe by zapamiętać jak dzielny harcerz ruszał w świat. Zdjęcia to jedyne trofea jakie dziadek przywiózł z wojny, jego wspomnień nigdy nie poznałem, a fotografie mówią wszystko i nic. Jako że sama fotografia jest pochodną tekstów technicznych, nasycić żywą historią może ją ponownie słowo, ale nie techniczne, słowo na innym poziomie abstrakcji odwołujące się do kultury w postaci mitu, symbolu, polityki czy wreszcie historii osobistej. Czy zatem rzeczywiście jeden obraz wart jest więcej niż tysiąc słów? W moim mieszkaniu w jakiejś szufladzie leży też karton ze zdjęciami rodzinnymi; moje dzieciństwo zamknięte w pudełku po kolejce H0, wymieszane z młodością moich rodziców i siostry. Bardziej dowody niż pamiątki czy tworzywo; bo nie potrafiłbym "wymazać" się z tych zdjęć, mijałoby się to z celem i tak większość z nich pamiętam, pamiętam głównie obrazy.

Bohater "Alicji w miastach" Wima Wendersa w pierwszych scenach filmu z uwagą przegląda wykonane przez siebie polaroidy i po chwili dodaje: "one nigdy naprawdę nie pokazują, tego co widziałem". Kiedy przeglądam fotografie, które wykonuję kierowany jakimś wewnętrznym imperatywem, a które w sposób powierzchowny i fragmentaryczny pokazują naskórek rzeczywistości, odczuwam to inaczej. One nigdy nie pokazują tego co czułem wykonując zdjęcie, deprecjonuje je natychmiast mówiąc sobie to tylko rzeczywistość, choć z drugiej strony nie umiem powiedzieć ile z tej rzeczywistości pozostało na kawałku srebrowego papieru, bo skoro nie ma tam nic z tego co czuję to może właśnie jest czysty destylat rzeczywistości? Tymczasem bohater "Alicji w miastach" dłuższą chwilę po wspomnianej scenie; bowiem opowieści Wendersa utkane są z obrazów a dialog stanowi czasem jedynie wskazówkę, padają kolejne słowa: "ale historia jest o rzeczach widocznych - o znakach i obrazach". Znowu przeglądam fotografie, ale nie widzę żadnej historii. Wszystko to gdzieś jest, istnieje w najlepszym razie było i wtedy mam coś na kształt łupu, trofeum. Mogę się wtedy ekscytować tym że dokumentuje znikanie. Historia wcale nie jest o znakach i obrazach , historia jest ciągiem skojarzeń zapisanych w pamięci, czasem zdarza się że obraz ją przywołuje. Oglądam stary niezawodny aparat 6x9 z którym się nie rozstaję, drewniana skrzynka 13x18 ostatnio odpoczywa; ostatecznie skoro i tak nie "wiedzę" tego co czułem robiąc zdjęcie zaoszczędzę przynajmniej na bólu kręgosłupa. Pewnie jestem naiwny wierząc, że na tym srebrze zachowa się więcej, że jeśli dalej będę celebrował te dziwne obrzędy kiedyś dowiem się czegoś o sobie, bo zapełniając swój wizualny notes obrazami rysuję mapę własnej twarzy. Może tą "zużytą" technologią bronię się przed świadomością że to na nic, bo odwlekam tylko w czasie to rozczarowanie obrazem, proces mi na to pozwala.


Fotografie uczą nas zapominania, bo jeśli coś sfotografujemy oddalamy konieczność pamiętania. Zdjęcie pamięta za nas, zaświadcza ale czy pozwala uwierzyć że tak rzeczywiście było.



z serii "Światło dziwne obrzędy" 1999 r
(Fotografia wykonana w czasie pleneru Stada Prusa u Karoliny Koki Stelmach w Reptowie. Na fotografii Sławomir Decyk stoi na ruinach bliżej nie określonej budowli, w dłoni trzymając przedmiot znaleziony chwilę wcześniej )

Thomas fotograf z "Powiększenia" Antonioniego wraca do parku, na miejsce zbrodni ( wykonania fotografii !) bo choć ujawnił zwłoki powiększając, reprodukując i znów powiększając swoje dokumentalne zdjęcie, nie był pewien tego co wydarzyło się przed obiektywem, a może był ciekawy. Pod powierzchnią medium, dokument - znak na nim naświetlony okazał się nieczytelny. Na miejscu w parku pochyla się i dotyka trupa. Próbując wniknąć pod powierzchnię zdjęcia z fotografa przemienia się w artystę szukającego pod powierzchnią medium innych znaczeń. W pewnym sensie staje się artystą konceptualnym, bo wyrwane z kontekstu zdjęcie jakie zostaje mu na końcu, jest już jedynie świadectwem medium. Tu znowu fotografia wymyka się swojej funkcji i zapomina zaświadczać. Zwyczajnie staje się destylatem światłoczułości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy