Translate

poniedziałek, 16 lipca 2012

Palec historii

W sercu Borów Tucholskich w Czersku jest taki komis, czy też sklep ze wszystkim z drugiej ręki, który kilkukrotnie odwiedzałem z przyjaciółmi w poszukiwaniu rzeczy zbytecznych. Wszystko co się tam znajduje pochodzi z Niemiec, a znaleźć tam można przedziwne przedmioty: drewnianą drabinę; przyłożysz ucho słychać jak skrzypi, po której jakiś stary człowiek wspinał się po narzędzia w garażu, zwoje przewodów i kabli; które kiedyś z pewnością do czegoś służyły, coś można było nimi połączyć, płynął w nich jakiś dźwięk ukryty, czy potencjalne ciepło, a teraz leżą zakurzone w kartonie łącząc powietrze z niczym, kubki z widmowych miast, pamiątki wyjazdów urlopowych do jakiś bliżej nieznanych kurortów, kieliszki z których dawno zwietrzał już ostatni toast, ubrania które kilkukrotnie wychodziły i ponownie wracały do mód. Dwa wąskie pomieszczenia zapchane tym wszystkim, z unoszącym się w powietrzu niemal już doszczętnie zwietrzałym zapachem prywatności i jeszcze niewielki aneks, w którym nagromadzone są kolekcje przedmiotów biurowych: segregatory, zszywacze, dziurkacze; które wycięły tyle krążków papierowego konfetti, że można by nim zasypać cały Berlin, z przełomu XIX I XX wieku, a z którego to Berlina pewnie niejeden ów dziurkacz pochodzi. Współczesność miesza się tam z historią i obok lampowego radia, znaleźć można walkmany w przeróżnych kolorach, w słuchawkach których dawno już zgasły przebrzmiałe dawno temu przeboje i jeszcze komputer, opatrzony karteczką Pentium II, z jakimś tam ram i dyskiem wielkości średniej pojemności dzisiejszego pendrive. To takie dziwne muzeum czasu, przegląd tych wszystkich przedmiotów które już dawno temu zapomniały, że mogą komuś służyć i teraz w tym dziwnym miejscu schroniły się, czy ukryły bezwolnie czekając na swoją Bóg jeden wie którą już szansę. Można tam znaleźć też stare albumy, ze zdjęciami i puste. Zwłaszcza te puste przerażają potencjalnością historii które już nigdy się nie wypełnią, bo dziś te historie w obrazach, migają i pulsują w cyfrowych ramkach, z szybkością z którą nie sposób ich zapamiętać. Właśnie z jednego z takich albumów, który kartkowałem zahipnotyzowany szelestem pergaminowych stron we wzory przypominające pajęczyny, a oddzielających kolejne pełne i puste strony wypadła fotografia...
Patrzyła na mnie dziewczynka, podlotek jak to się częściej mówiło w czasach w których z pewnością żyła. Stopy ozute w ciemne pantofelki, białe podkolanówki, prawa noga lekko wysuniętą do przodu. Biała sukienka spięta luźno, na której widać choć niewyraźnie zarys jakichś koronkowych wzorów. Zdjęcie jest lekko nieostre, ale nie jest to wina fotografa. Dziewczynka dumnie podpiera lewą rękę, próbując przyjąć poważną pozę, ale ręka ta powiększona nieco zdradza drugi jej kontur, a więc poruszyła się kipiąc z pewnością energią. Nieco pucułowata twarz, bujność blond loków i biała kokarda, z całej jej postaci znać pewność siebie. Tylko towarzyszący jej, siedzący z prawej strony miś spogląda na mnie nieobecnym spojrzeniem, jakby doskonale wiedział że wszystko to na nic. Jakby przeczuwał, że z tej pięknej chwili zatrzymanej w letnie popołudnie w jakimś ogrodzie, czy parku, nie zostanie nic oprócz skrawka światła zastygłego w srebrze papieru fotograficznego, a pamięć pozostanie pusta, gotowa by wypełnić ją jakąś tkliwą historyjką. Ale kiedy zapatrzony w kadr, próbowałem znaleźć w myślach jakąś lukę w której mógłbym umieścić ten obraz, skierowałem wzrok na dolną krawędź, gdzie już po za kadrem, znalazłem przypadkowy podpis ...
odciski palców fotografa. Brudne wywoływaczem palce pozostawiły ślad, rozmazane nie co lecz czytelne jeszcze linie papilarne, postmedialne punctum, albo miejsce od którego znowu zacząłem się zastanawiać, co w obrazie jest rzeczywiste.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Obserwatorzy