krytyczne historie o fotografii, eksperymenty, teorie, refleksje, iluzje, symulacje...
Translate
wtorek, 25 grudnia 2012
To tam...
Przychodzę tu popatrzeć jak ziemia wypluwa to miasto. To jeden z tych obszarów o którym miasto czasem zapomina, a taka nieuwaga sprzyja roślinom i dzikim ludziom. Latem pozostawione sobie kwiaty, nieskrępowane już rabatkami i skromnym niegdyś areałem działek pracowniczych składają hołd dzikiej bujności. Wydeptane ścieżki tylko z pozoru prowadzą do donikąd ich plątanina myli krok nieproszonego gościa, ale wytrwali potrafią dotrzeć wgłąb by pod zdziczałymi drzewami odnaleźć ukryte legowiska nomadów. Porzucone jabłonie wydają już tylko cierpkie owoce, to gatunek którego nazwy już nikt nie pamięta choć jeszcze parę lat temu wczesną wiosną widywałem tam starszego Pana, który pewnie to wiedział. Pojawiał się jak duch w wytartym ortalionowym płaszczu na cały rok, taszcząc na ramieniu drabinę przychodził znikąd wyciągał skądś piłę i pracując powoli, przycinał gałęzie. Owoce tej jabłonki smakowały jakoś inaczej. Ale straszy Pan już nie przychodzi. Jakiś czas temu zniknął też okazały orzechowiec, a jeszcze wcześniej barak z pustaków, gdzie kiedyś koczowali dzicy ludzie. Spotkałem ich kiedyś niechcący, gdy zaniechałem wyprawy wgłąb miasta. Częstowali mnie historią o czasie, którego nie ma i szampańskimi delicjami na plastikowych talerzykach. Nużąca słodycz. Teraz kiedy przychodzę tam na spacer z psem, ziemia wygląda jak poligon do niczego. Bo o tej porze roku nawet czas nie potrafi się zatrzymać wśród gałęzi drzew. Szczęśliwe choinki zadowalając się tymczasowością chowają się po domach. Podobno obok budują dom wariatów, a przestrzeń nie sprzeciwia się nie buntuje, nawet nie krzyczy. Ostatecznie to miejsce nadal jest dla wszystkich. Wystarczy wybrać gdzie.
środa, 19 grudnia 2012
Moja apologia
Pokusa bycia niepodobnym do nikogo jest największym niebezpieczeństwem artysty, sparafrazowałem trochę Camusa ale myślę że poczciwy Francuz nie miałby mi tego za złe, tym bardziej gdy czynię to w dobrej wierze żyjąc przecież w zjednoczonej Europie. Powtarzam często tą kwestię młodym adeptom sztuki fotograficznej i sztuk wszelkiej innej maści, ludziom którzy są jeszcze przekonani że to właśnie oni wymyślą awangardę. Tym czasem ja choć młody duchem jako artysta wchodzę w wiek dojrzały, a oglądając się czasem wstecz dochodzę do wniosku, że mi nikt takich rad nie udzielał. Nikt mnie ani nie namaścił, z żadnej "stajni" nie jestem. Ale czy aby na pewno? Pamiętam stwierdzenie Jerzego Olka, który w czasie jednego ze swoich wykładów z Historii Fotografii Współczesnej bodajże, wypowiedział to memento które utkwiło mi w pamięci "Zastanówcie się już teraz gdzie z tym co robicie będziecie za 10 lat" i cóż? Jestem tu gdzie jestem, a te moje cztery ściany... nie są jeszcze obiecanym piekłem. Kilkukrotnie spotkałem się ze stwierdzeniem, że z racji skończonej ASP w Poznaniu jestem skażony, konceptualizmem. Nigdy nie było to jedynie stwierdzenie faktu, a zawsze zarzut. Po raz ostatni padł on w korespondencji z Marianem Schmidtem, w którą wdałem się po tym gdy Ten zaprosił mnie do grona sowich znajomych na facebooku. Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że to taki zabieg pijarowski. Wydawało mi się że jeśli ktoś po dziesięciu latach mnie pamięta, to może mamy sobie coś do powiedzenia ale okazało się że nie. W toku rozwlekłej korespondencji w efekcie której zamieściłem na facebooku swoje prace (później zorientowałem się że to ryzykowne, bo też kontekst w jakim są udostępniane bywał dwuznaczny), nagabując było nie było swego nauczyciela, człowieka rozległej wiedzy o wysokiej kulturze, otrzymałem odpowiedź:"wole nie komentować twoich zdjęć ponieważ wybrałeś kierunek w fotografii, którego nie czuje. To co uczę jest daleko od tego co robisz. Nie mogę skondensować w kilku zdań to co przekazuje w ciągu dwóch lat. Poczekaj parę lat aż wyjdzie moja książka o fotografii." Zgłupiałem... Spodziewałem się jakiegoś konkretu, a tu okazuje się że powinienem wrócić do szkoły. Jest mnóstwo rzeczy w sztuce których nie czuję, ale staram się przynajmniej zrozumieć, ustosunkować jakoś... może to błąd? Pamiętam w jakiej atmosferze Marian Schmidt rezygnował z gościnnych wykładów na Fotografii w Poznaniu. Krążyło potem stwierdzenie które ponoć padło z jego ust, o tym że ma dość wyciągania studentów ASP z okowów awangardy. Cóż nikt jednoznacznie nam nie powiedział, że awangarda już była. Ale też już kończąc studia byłem pewien, że bez sensu będzie utkwić gdzieś między Bressonem a Salgado. Pewne rzeczy trudno przeskoczyć. Parę lat potem brałem udział w projekcie, w którym dzieci z beskidzkich wsi Jasionka i Krzywa, fotografowały rozdanymi im kilszowymi kompaktami swoją rzeczywistość. Spędziłem razem z nimi trochę czasu pokazując, razem z Pawłem Kulą trochę zagadek związanych ze światłoczułością i camera obscura. Plonem tych działań był album wydany nakładem wydawnictwa Czarne, ze wstępem Andrzeja Stasiuka. Piotr Janowski który koordynował projekt, odwalił kawał dobrej roboty. Kiedy po warsztatach oglądaliśmy na rzutniku powstałe fotografie, byliśmy pod wrażeniem ich przemyślanych kompozycji i dynamicznych kadrów. Taką świeżość spojrzenia i radość fotografowania znałem jedynie z wczesnych fotografii Lartiguea. Bo to co na zdjęciach najbardziej uderzało, to radość odkrywania świata. Janowski stwierdził wtedy, że nie ma po co już robić zdjęć. Jako fotograf prasowy miał z pewnością świadomość, że komfort publikacji zdjęć w kontekście w jakim robił je autor to niezwykle rzadka sytuacja. Ale dzieci nie musiały o tym myśleć, bawiły się to wszystko. Skąd więc wzięła się harmonia ich pracy? Być może istniej coś takiego jak genetycznie zakodowana i w toku ewolucji kulturowej utrwalona pamięć obrazów? W tym roku zobaczyłem znowu prace dzieci z beskidzkich wsi. Buszując po internecie natrafiłem na informacje o wystawie w Zamku Ujazdowskim - POSTDOKUMENT. Świat nie przedstawiony. Dokumenty polskiej transformacji po 1989 roku. Jakie to zabawne pomyślałem w pierwszej chwili, że przemiany ustrojowe w Polsce dokumentowały też dzieci. Jednak prawda okazała się mniej wesoła, z informacji na stronie wynikało bowiem że autorem fotografii jest Piotr Janowski. Stało się to wbrew jego woli bo kurator wystawy Adam Mazur uznał, że Janowski jako autor projektu jest w pewnym sensie autorem zdjęć. Nie po raz pierwszy okazało się jak łatwo manipulować obrazem, szkoda tylko że stało się to pod szyldem szanowanej instytucji sztuki. Szkoda również że chcąc wygenerować nowe oblicze dokumentalizmu, u podstaw tego działania leży brak rzetelności opisu. Ale krytyk jest przecież twórcą, wychwytuje z rzeczywistości fakty, interpretuje po swojemu i nadaje im właściwą(?) rangę. Pamiętam że istotnym wymiarem akcji warsztatowej w Beskidach była możliwość pokazania dzieciom, że może przez fotografię są w stanie wyrwać się z zaklętego kręgu po pegeerowskiej rzeczywistości w Świat. Ale w jaki?
Być może właśnie z powyższych przyczyn nie chciałem zajmować się dokumentem, konceptualizm jako ucieczka od rzeczywistości też mi nie pasował... Dziś kiedy zastanawiam się na ile te decyzje były świadome, a na ile wynikały może z braku zdecydowania, zaczynam domyślać się że u podstaw leży brak zgody na kompromis. A to z pewnością zasługa nie żyjącego już Zbyszka Trzeciakowskiego. W każdym razie kończąc studia temat Foxa Talbota wiedziałem niewiele, dzisiaj ślęcząc nad opasłym tomem Larrego Schaffa "The Photographic Art of William Henry Fox Talbot" wiem już trochę więcej, ale też dużo bardziej zaczynam cenić sobie to czego się mogę domyślać, bez konieczności weryfikacji. Fragment "Fragmentu Apokryficznej Ewangelii" Borgesa Błogosławieni którzy zachowują w pamięci słowa Wergiliusza, czy Chrystusa albowiem one dadzą światło ich dniom zapamiętałem dawno temu i nie pamiętam też od kiedy cudze słowa stały się po części moją religią, czy lekarstwem na szaleństwo.
I co dalej?
Kilka dni temu raptem, może tydzień jak zniknęły spod powiek obrazy przewiezione z Miesiąca Fotografii w Bratysławie. Może zniknęły spod powiek ale znowu osadziły się gdzieś głębiej i spokojnie spoczęły obok innych. Również obraz samej Bratysławy podzielił ten sam los. Niknące w nieostrościach deszczu na szybach góry gdy bus wjeżdżał do miasta, zupełnie jakby miasto skromnie schowało się ustępując miejsca obrazom ukrytym w przestrzeniach galerii. Ale już później gdy z bliższej perspektywy ulic uderzył widok jeszcze zielonych platanów, można było przeczuć, czy domyśleć się że to narasta. A potem tylko pojedyncze migawki, osnute raczej wokół wydarzeń i ludzi, lekko tylko zanurzone w obrazie. Atmosfera późnej, nocnej dyskusji z Jarkiem Klupsiem, miała w sobie moc i energię fotografii które widzieliśmy w ciągu dnia, jednak smak pierwszego papierosa wypalonego w piwiarni(!) podczas rozmowy z Januszem Oleksą, już nijak nie chciał dać zamknąć się w płaskim obrazie, składał się z innej materii. Napisałbym było miło, ale zimną gdy za oknem biało zabrzmi to idiotycznie. Teraz kiedy minęło raptem kilka dni, może tydzień odkąd te obrazy zniknęły spod powiek, ćwiczę pamięć podróżując po ich powierzchniach. Wystawy trwają w umyśle. Wszystkie te czarno-białe, artefakty spotkań Lewisa Hinea pełne były czasu do których przylegały, a Ci ludzie z niemal niewidoczną na fotografiach pomącą maszyn, którzy rękoma wznosili Empire State Building mieli w sobie...
"Niestety , gdzieś się podziała dawna siła
I dawna wiara,
I dawna sztuka życia,
I dawne męstwo."
Jakaś zapomniana prawda, a może to światło tych postaci jak z obrazów Velazqueza, to coś co już jest po za czasem. Hine z pewnością nie katalogował rzeczywistości, wierzył że po przez fotografie jest w stanie ją zmienić. Ja nie mam takich ambicji,jestem nastawiony na trwanie, coś jak drzewo w zimie.
Pojechałem do Bratysławy na przegląd portfolio, miałem spotkać się z wybranymi kuratorami i krytykami z całego świata. Wprawdzie opłatę z przegląd wniosłem już w sierpniu, ale własna opieszałość sprawiła że zarejestrowałem się dopiero w październiku bodajże, w związku z tym nie miałem zbyt wielkiego wyboru spotkań z kuratorami. Z tych przydzielonych mi losowo dokonałem swojego wyboru i tak z ośmiu możliwych, doszło zaledwie do 4 rozmów. Ironia losu, żeby spotkać się z Kasią Majak i porozmawiać z Krzysztofem Jureckim, musiałem jechać aż do Bratysławy. Byłem pewien że nic z tego nie wyjdzie, nowe kontakty owszem, ale obietnice wystaw...
Tymczasem znalazłem się w 15 najlepszych http://vimeo.com/52838882, a potem na blogu Krzysztofa Jureckiego pojawił się tekst o moich pracach.
Tymczasem zima i czuję się jak martwa natura Joela Petera Witkina.
Być może właśnie z powyższych przyczyn nie chciałem zajmować się dokumentem, konceptualizm jako ucieczka od rzeczywistości też mi nie pasował... Dziś kiedy zastanawiam się na ile te decyzje były świadome, a na ile wynikały może z braku zdecydowania, zaczynam domyślać się że u podstaw leży brak zgody na kompromis. A to z pewnością zasługa nie żyjącego już Zbyszka Trzeciakowskiego. W każdym razie kończąc studia temat Foxa Talbota wiedziałem niewiele, dzisiaj ślęcząc nad opasłym tomem Larrego Schaffa "The Photographic Art of William Henry Fox Talbot" wiem już trochę więcej, ale też dużo bardziej zaczynam cenić sobie to czego się mogę domyślać, bez konieczności weryfikacji. Fragment "Fragmentu Apokryficznej Ewangelii" Borgesa Błogosławieni którzy zachowują w pamięci słowa Wergiliusza, czy Chrystusa albowiem one dadzą światło ich dniom zapamiętałem dawno temu i nie pamiętam też od kiedy cudze słowa stały się po części moją religią, czy lekarstwem na szaleństwo.
I co dalej?
Kilka dni temu raptem, może tydzień jak zniknęły spod powiek obrazy przewiezione z Miesiąca Fotografii w Bratysławie. Może zniknęły spod powiek ale znowu osadziły się gdzieś głębiej i spokojnie spoczęły obok innych. Również obraz samej Bratysławy podzielił ten sam los. Niknące w nieostrościach deszczu na szybach góry gdy bus wjeżdżał do miasta, zupełnie jakby miasto skromnie schowało się ustępując miejsca obrazom ukrytym w przestrzeniach galerii. Ale już później gdy z bliższej perspektywy ulic uderzył widok jeszcze zielonych platanów, można było przeczuć, czy domyśleć się że to narasta. A potem tylko pojedyncze migawki, osnute raczej wokół wydarzeń i ludzi, lekko tylko zanurzone w obrazie. Atmosfera późnej, nocnej dyskusji z Jarkiem Klupsiem, miała w sobie moc i energię fotografii które widzieliśmy w ciągu dnia, jednak smak pierwszego papierosa wypalonego w piwiarni(!) podczas rozmowy z Januszem Oleksą, już nijak nie chciał dać zamknąć się w płaskim obrazie, składał się z innej materii. Napisałbym było miło, ale zimną gdy za oknem biało zabrzmi to idiotycznie. Teraz kiedy minęło raptem kilka dni, może tydzień odkąd te obrazy zniknęły spod powiek, ćwiczę pamięć podróżując po ich powierzchniach. Wystawy trwają w umyśle. Wszystkie te czarno-białe, artefakty spotkań Lewisa Hinea pełne były czasu do których przylegały, a Ci ludzie z niemal niewidoczną na fotografiach pomącą maszyn, którzy rękoma wznosili Empire State Building mieli w sobie...
"Niestety , gdzieś się podziała dawna siła
I dawna wiara,
I dawna sztuka życia,
I dawne męstwo."
Jakaś zapomniana prawda, a może to światło tych postaci jak z obrazów Velazqueza, to coś co już jest po za czasem. Hine z pewnością nie katalogował rzeczywistości, wierzył że po przez fotografie jest w stanie ją zmienić. Ja nie mam takich ambicji,jestem nastawiony na trwanie, coś jak drzewo w zimie.
Pojechałem do Bratysławy na przegląd portfolio, miałem spotkać się z wybranymi kuratorami i krytykami z całego świata. Wprawdzie opłatę z przegląd wniosłem już w sierpniu, ale własna opieszałość sprawiła że zarejestrowałem się dopiero w październiku bodajże, w związku z tym nie miałem zbyt wielkiego wyboru spotkań z kuratorami. Z tych przydzielonych mi losowo dokonałem swojego wyboru i tak z ośmiu możliwych, doszło zaledwie do 4 rozmów. Ironia losu, żeby spotkać się z Kasią Majak i porozmawiać z Krzysztofem Jureckim, musiałem jechać aż do Bratysławy. Byłem pewien że nic z tego nie wyjdzie, nowe kontakty owszem, ale obietnice wystaw...
Tymczasem znalazłem się w 15 najlepszych http://vimeo.com/52838882, a potem na blogu Krzysztofa Jureckiego pojawił się tekst o moich pracach.
Tymczasem zima i czuję się jak martwa natura Joela Petera Witkina.
piątek, 21 września 2012
Szukając Foxa Talbota
Dla Pawła i Marii, na pamiątkę spotkania które trwa...
W zamku Lacock Abey nigdy nie byłem, ale mogę wam powiedzieć gdzie leży Dopiewo. To zaledwie pół godziny drogi od Poznania, jadąc w kierunku zachodnim. Taka wioska satelita Poznania, której większość mieszkańców jak przypuszczam; albo jakbym chciał pewnie wyjechała do Niemiec albo co dzień dojeżdża do pracy do Poznania. Obok biegnie kawałek autostrady więc aż chce się jechać dalej, najlepiej na zachód. Kilka ulic na krzyż, jakaś przychodnia, apteka i jeden market, który dla odmiany przywędrował tu z miasta. Jest też boisko i jakiś klub sportowy, którego ambicje kończą się na festynach i kiełbasce z grilla. Ile czasu mieszkali tam Paweł z Marią tego nie wiem, oni też dojeżdżali do miasta ale czy co dzień? Nie wiem, nie interesowałem się. Odwiedziłem ich tam kilka razy, kiedyś nawet przyjechałem z rowerem po to by rozejrzeć się po okolicy, która z pewnością jest bardziej malownicza niż sama miejscowość, bo wisie obok miasta kompletnie nie mają klimatu wsi. Dom w którym mieszkali, który wynajmowali nie był zbyt okazały. Parterowy budynek z początku XX wieku ze strychem, obok domu niewielki budynek gospodarczy, a za nim zapuszczony sad. Nieraz mijając takie miejsca widziałem jak ciężarne owocem gałęzie owocowych drzew pękają pod nadmiarem tego zbytecznego już gestu, pewnie z tym sadem było podobnie chociaż żadnej jesieni tam nie pamiętam. Większość ludzi mieszkających w takich satelickich wioskach nie żyje już z ziemi, Ci ze wsi uciekają do miasta, a Ci z miasta w odwrotnym kierunku. Domy niegdyś będące dorobkiem życia i dumą, podupadają stojąc nierzadko puste bo sprawy spadkowe ciągną się latami. Bywa że znajdą się amatorzy by wynająć coś takiego, jacyś outsiderzy, albo artyści. Skąd Paweł z Marią, dowiedzieli się o tym miejscu? Nie wiem, nie interesowałem się. Zazwyczaj zbyt wieloma spawami nie interesuje się, wolę snuć przypuszczenia i nużyć wyobraźnię. Pewnie robię to dla zabicia...nie czasu bo go szanuję, ale dla zabicia wyobraźni bo mam jej w nadmiarze. Wynajmowali właściwie pół domu, drugie pół zawalone było rzeczami po przodkach właścicieli. Ale dziwnego odkrycia dokonaliśmy na poddaszu budynku gospodarczego, nie pamiętam już dlaczego zdecydowaliśmy się w ogóle tam zaglądać. Niektórzy moi znajomi podobnie jak i ja również, mamy ten dziwny zwyczaj oswajania miejsc w których przebywamy. Samo takie oswajanie przestrzeni nie jest nawet niczym wyjątkowym w pewnym sensie to rodzaj atawizmu, coś jakby nieszkodliwie wynaturzona forma moszczenia sobie legowiska dla przestrzeni mentalnej. W każdym razie przystawiliśmy drabinę do małych drzwiczek na poddasze, być może dlatego że stała obok,a że kłódki żadnej nie było więc poczuliśmy się zaproszeni. Pamiętam opowieści Pawła i Marii, o snach o kimś kto kiedyś tam mieszał i od dawna nie żyje. Trudno mi powiedzieć czy były profetyczne, czy przydarzyły się już po tym odkryciu. Otwartym na tajemnicę tego typu przygody przytrafiają się nie rzadko. Gdy tam weszliśmy pod grubą warstwą kurzu, leżał bezmiar obecności w postaci przedmiotów wszelkiej użyteczności i kompletnie nieprzydatnych lecz ważnych. Kiedyś na wsiach, częściej niż w mieście zużytych przedmiotów nie wyrzucało się, kiedyś też te przedmioty miały większą żywotność i towarzyszyły rodzinom przez pokolenie. Trudno było by lekkomyślnie pozbyć się żelazka z duszą, które obok swojej ma też duszę po babci. Komórki i poddasza starych domów pełne są pamięci przedmiotów - milczących świadków. Jeśli nawet takie żelazko po babci lądowało gdzieś porzucone obok chałupy, ziemia powoli i z godnością przyjmowała je, jakby celebrując pamięć tym dziwnym obrzędem. Na tym zapomnianym poddaszu w kartonach, czy walizkach; z jakiegoś powodu pamięć pozbyła się szczegółów, znaleźliśmy bardzo osobiste przedmioty. Listy, chyba kartki pocztowe i pewnie też zdjęcia - ludzi z przeszłości na fotografiach, które nagle jakby ożyły pod spojrzeniem, bo życie starych fotografii karmi się pamięcią kogokolwiek kogo pociąga przemijanie. Wydaje mi się że wizyta tam trwała całą wieczność. Wydaje mi się też ,że wycofaliśmy się stamtąd raczej niż wyszliśmy a opuszczając to miejsce poczułem gwałtowną potrzebę oswojenia sytuacji, albo przeciwnie wykonania jakiegoś rytuału żeby ja zapamiętać. Chciałem natychmiast zrobić zdjęcie. Temat choć nieuświadomiony jeszcze pojawił się już po podstawieniu drabiny pod budynek obok domu. Coś się zaczęło dziać w głowie, uruchomiły się jakieś połączenia które wychwyciły detale z rzeczywistości, potrzeba było jednak czasu by obraz wyłonił się z chaosu pamięci.
Fox Talbot rzadko fotografował ludzi, przypuszcza się że powodem tego była niedoskonałość techniki którą opracował i udoskonalał. Kalotypowy negatyw bywał kapryśny i wymagał długich czasów ekspozycji. Czasem wydaje mi się że powody dla których częściej sięgał po inne tematy, głownie krajobraz i architekturę były zupełnie inne... Szczęśliwie ludzka ruchliwość była nieadekwatna do jego procesu. Tym bardziej te z jego fotografii na których jest obecny człowiek zapadają w pamięć, zapadają w wieczność. Portret żony, partia szachów to sceny które uznał za ważne, to sytuacje które muszą trwać wiecznie. Paradoksalnie on sam obok portretu sylwetkowego, najbardziej rozpoznawalny jest na fotografii wykonanej w technice jego konkurenta Daguerre'a.
Skoro drabina stała już pod budynkiem reszta w pewnym sensie była już oczywistością.
Pawłowi i Marii nie musiałem wyjaśniać jaki mam plan, w tajemniczy czy oczywisty sposób mój zamiar stał się dla nich jasny. Pozostało tylko przygotować Zeiss Ikontę: statyw, samowyzwalacz i cała ta dziwna i czasem nużąca celebra, choć w tym wypadku jednak dziwnie uzasadniona.
Naświetliłem raz ale tego było mało, nie można było przecież sprawdzić czy udało się, czy wyszło, czy naświetliło się jak powinno. Niczym zaklęcie po trzykroć powtórzyłem czynność, po to by mieć pewność. Może po to by odczynić i odpędzić duchy obudzone na poddaszu? Nie mogłem wtedy przypuszczać, że próbując oswoić dziwne obecności przodków domu w Dopiewie, obudzę inne obecności gotowe by ożywić się w magii fotografii.
Z pewnością minęło sporo czasu nim negatyw dojrzał do tego by go wywołać. Możliwe też że nie do końca pamiętałem co wywołuję kiedy wreszcie się do tego zabrałem. Próbuję sobie bezskutecznie przypomnieć co czułem kiedy po wszystkich procesach rozwinąłem film by go wysuszyć. Na negatywie zobaczyłem to coś, a przesiąknięty pamięcią sytuacji naświetlania nie mogłem uwierzyć w nic innego, niż w to że ujawnił mi się duch Foxa Talbota. Nigdy nie wiadomo co się obudzi, kiedy grzebać będziemy w pamięci która nas nie dotyczy. I choć dziś wiem że tego wiosennego dnia, a był to chyba kwiecień jak powszechnie wiadomo Najokrutniejszy miesiąc, który wyciąga gałęzie bzu spod ziemi, miesza wspomnienie z pożądaniem, niepokoi wiosennym deszczem zdrętwiałe korzenie. Tego wiosennego dnia więc wiał jak zwykle o tej porze roku silny wiatr, który poruszył jałowiec stojący w pobliżu ustawionego na statywie aparatu i ten jałowiec, zwyczajnie wiatrem poruszony wszedł w kadr. Jednak kiedy rozwijałem film do suszenia i oglądałem pod światłem lampy w łazience widziałem na negatywie ducha... ducha Foxa Talbota. Pamiętam to jak dziś, niby miał kamienną twarz, ale uśmiechał się... może nawet coś mówił...nie pamiętam.
W zamku Lacock Abey nigdy nie byłem, ale mogę wam powiedzieć gdzie leży Dopiewo. To zaledwie pół godziny drogi od Poznania, jadąc w kierunku zachodnim. Taka wioska satelita Poznania, której większość mieszkańców jak przypuszczam; albo jakbym chciał pewnie wyjechała do Niemiec albo co dzień dojeżdża do pracy do Poznania. Obok biegnie kawałek autostrady więc aż chce się jechać dalej, najlepiej na zachód. Kilka ulic na krzyż, jakaś przychodnia, apteka i jeden market, który dla odmiany przywędrował tu z miasta. Jest też boisko i jakiś klub sportowy, którego ambicje kończą się na festynach i kiełbasce z grilla. Ile czasu mieszkali tam Paweł z Marią tego nie wiem, oni też dojeżdżali do miasta ale czy co dzień? Nie wiem, nie interesowałem się. Odwiedziłem ich tam kilka razy, kiedyś nawet przyjechałem z rowerem po to by rozejrzeć się po okolicy, która z pewnością jest bardziej malownicza niż sama miejscowość, bo wisie obok miasta kompletnie nie mają klimatu wsi. Dom w którym mieszkali, który wynajmowali nie był zbyt okazały. Parterowy budynek z początku XX wieku ze strychem, obok domu niewielki budynek gospodarczy, a za nim zapuszczony sad. Nieraz mijając takie miejsca widziałem jak ciężarne owocem gałęzie owocowych drzew pękają pod nadmiarem tego zbytecznego już gestu, pewnie z tym sadem było podobnie chociaż żadnej jesieni tam nie pamiętam. Większość ludzi mieszkających w takich satelickich wioskach nie żyje już z ziemi, Ci ze wsi uciekają do miasta, a Ci z miasta w odwrotnym kierunku. Domy niegdyś będące dorobkiem życia i dumą, podupadają stojąc nierzadko puste bo sprawy spadkowe ciągną się latami. Bywa że znajdą się amatorzy by wynająć coś takiego, jacyś outsiderzy, albo artyści. Skąd Paweł z Marią, dowiedzieli się o tym miejscu? Nie wiem, nie interesowałem się. Zazwyczaj zbyt wieloma spawami nie interesuje się, wolę snuć przypuszczenia i nużyć wyobraźnię. Pewnie robię to dla zabicia...nie czasu bo go szanuję, ale dla zabicia wyobraźni bo mam jej w nadmiarze. Wynajmowali właściwie pół domu, drugie pół zawalone było rzeczami po przodkach właścicieli. Ale dziwnego odkrycia dokonaliśmy na poddaszu budynku gospodarczego, nie pamiętam już dlaczego zdecydowaliśmy się w ogóle tam zaglądać. Niektórzy moi znajomi podobnie jak i ja również, mamy ten dziwny zwyczaj oswajania miejsc w których przebywamy. Samo takie oswajanie przestrzeni nie jest nawet niczym wyjątkowym w pewnym sensie to rodzaj atawizmu, coś jakby nieszkodliwie wynaturzona forma moszczenia sobie legowiska dla przestrzeni mentalnej. W każdym razie przystawiliśmy drabinę do małych drzwiczek na poddasze, być może dlatego że stała obok,a że kłódki żadnej nie było więc poczuliśmy się zaproszeni. Pamiętam opowieści Pawła i Marii, o snach o kimś kto kiedyś tam mieszał i od dawna nie żyje. Trudno mi powiedzieć czy były profetyczne, czy przydarzyły się już po tym odkryciu. Otwartym na tajemnicę tego typu przygody przytrafiają się nie rzadko. Gdy tam weszliśmy pod grubą warstwą kurzu, leżał bezmiar obecności w postaci przedmiotów wszelkiej użyteczności i kompletnie nieprzydatnych lecz ważnych. Kiedyś na wsiach, częściej niż w mieście zużytych przedmiotów nie wyrzucało się, kiedyś też te przedmioty miały większą żywotność i towarzyszyły rodzinom przez pokolenie. Trudno było by lekkomyślnie pozbyć się żelazka z duszą, które obok swojej ma też duszę po babci. Komórki i poddasza starych domów pełne są pamięci przedmiotów - milczących świadków. Jeśli nawet takie żelazko po babci lądowało gdzieś porzucone obok chałupy, ziemia powoli i z godnością przyjmowała je, jakby celebrując pamięć tym dziwnym obrzędem. Na tym zapomnianym poddaszu w kartonach, czy walizkach; z jakiegoś powodu pamięć pozbyła się szczegółów, znaleźliśmy bardzo osobiste przedmioty. Listy, chyba kartki pocztowe i pewnie też zdjęcia - ludzi z przeszłości na fotografiach, które nagle jakby ożyły pod spojrzeniem, bo życie starych fotografii karmi się pamięcią kogokolwiek kogo pociąga przemijanie. Wydaje mi się że wizyta tam trwała całą wieczność. Wydaje mi się też ,że wycofaliśmy się stamtąd raczej niż wyszliśmy a opuszczając to miejsce poczułem gwałtowną potrzebę oswojenia sytuacji, albo przeciwnie wykonania jakiegoś rytuału żeby ja zapamiętać. Chciałem natychmiast zrobić zdjęcie. Temat choć nieuświadomiony jeszcze pojawił się już po podstawieniu drabiny pod budynek obok domu. Coś się zaczęło dziać w głowie, uruchomiły się jakieś połączenia które wychwyciły detale z rzeczywistości, potrzeba było jednak czasu by obraz wyłonił się z chaosu pamięci.
Fox Talbot rzadko fotografował ludzi, przypuszcza się że powodem tego była niedoskonałość techniki którą opracował i udoskonalał. Kalotypowy negatyw bywał kapryśny i wymagał długich czasów ekspozycji. Czasem wydaje mi się że powody dla których częściej sięgał po inne tematy, głownie krajobraz i architekturę były zupełnie inne... Szczęśliwie ludzka ruchliwość była nieadekwatna do jego procesu. Tym bardziej te z jego fotografii na których jest obecny człowiek zapadają w pamięć, zapadają w wieczność. Portret żony, partia szachów to sceny które uznał za ważne, to sytuacje które muszą trwać wiecznie. Paradoksalnie on sam obok portretu sylwetkowego, najbardziej rozpoznawalny jest na fotografii wykonanej w technice jego konkurenta Daguerre'a.
Skoro drabina stała już pod budynkiem reszta w pewnym sensie była już oczywistością.
Pawłowi i Marii nie musiałem wyjaśniać jaki mam plan, w tajemniczy czy oczywisty sposób mój zamiar stał się dla nich jasny. Pozostało tylko przygotować Zeiss Ikontę: statyw, samowyzwalacz i cała ta dziwna i czasem nużąca celebra, choć w tym wypadku jednak dziwnie uzasadniona.
Naświetliłem raz ale tego było mało, nie można było przecież sprawdzić czy udało się, czy wyszło, czy naświetliło się jak powinno. Niczym zaklęcie po trzykroć powtórzyłem czynność, po to by mieć pewność. Może po to by odczynić i odpędzić duchy obudzone na poddaszu? Nie mogłem wtedy przypuszczać, że próbując oswoić dziwne obecności przodków domu w Dopiewie, obudzę inne obecności gotowe by ożywić się w magii fotografii.
Z pewnością minęło sporo czasu nim negatyw dojrzał do tego by go wywołać. Możliwe też że nie do końca pamiętałem co wywołuję kiedy wreszcie się do tego zabrałem. Próbuję sobie bezskutecznie przypomnieć co czułem kiedy po wszystkich procesach rozwinąłem film by go wysuszyć. Na negatywie zobaczyłem to coś, a przesiąknięty pamięcią sytuacji naświetlania nie mogłem uwierzyć w nic innego, niż w to że ujawnił mi się duch Foxa Talbota. Nigdy nie wiadomo co się obudzi, kiedy grzebać będziemy w pamięci która nas nie dotyczy. I choć dziś wiem że tego wiosennego dnia, a był to chyba kwiecień jak powszechnie wiadomo Najokrutniejszy miesiąc, który wyciąga gałęzie bzu spod ziemi, miesza wspomnienie z pożądaniem, niepokoi wiosennym deszczem zdrętwiałe korzenie. Tego wiosennego dnia więc wiał jak zwykle o tej porze roku silny wiatr, który poruszył jałowiec stojący w pobliżu ustawionego na statywie aparatu i ten jałowiec, zwyczajnie wiatrem poruszony wszedł w kadr. Jednak kiedy rozwijałem film do suszenia i oglądałem pod światłem lampy w łazience widziałem na negatywie ducha... ducha Foxa Talbota. Pamiętam to jak dziś, niby miał kamienną twarz, ale uśmiechał się... może nawet coś mówił...nie pamiętam.
wtorek, 11 września 2012
Bydgoszcz Fotogeniczna
Ta historia zaczyna się w roku 2001 po moim powrocie z Poznania do Bydgoszczy. Ten powrót można traktować umownie, z perspektywy czasu zaczynam się zastanawiać czy kiedykolwiek z Bydgoszczy wyjechałem... Tak czy inaczej po roku 2001 pojawiłem się w Bydgoszczy w trybie stacjonarnym. Wtedy też zacząłem ponownie fotografować miasto, a po jakimś czasie mając już szkic tematu w postaci fotografii postanowiłem nazwać swoje działania i tak zaczęła się Bydgoszcz Fotogeniczna. Opisałem to tak:
"Od końca roku 2001 realizuję projekt dokumentacji fotograficznej krajobrazu Bydgoszczy i okolic. Szczególny nacisk kładę na rejestrację zabytków trwale wpisanych w pejzaż, uwzględniając również zmiany wynikające z intensywnego rozwoju naszego miasta. W polu moich fotograficznych eksploracji znajdują się również obiekty przyrodnicze: Drzewostan byłej nekropoli ewangelickiej – Park Witosa, Rezerwat Cisów Staropolskich – Wierzchlas, Naturalny drzewostan lasu mieszanego – Rezerwat Płutowo. Od dłuższego czasu stosuję niemal wyłącznie wielki format negatywów oraz techniki bromosrebrowe i muszę zauważyć, nie będąc odosobnionym w tym stwierdzeniu, że aura wiarygodności jest jakby przypisana takim fotografiom. Zadanie to jest niezwykle żmudne i pracochłonne, stosowanie rygorystycznych zasad związanych z użyciem odpowiedniego sprzętu i technik fotograficznych z XIX wieku przysparza wielu problemów, które jednak przekładam na ciągłe doskonalenie mojego warsztatu.
Inspiracją do realizacji projektu są wcześniej prowadzone misje fotograficzne o podobnym charakterze. W latach 1983-87 na zlecanie Urzędu do Spraw Zagospodarowania Przestrzennego i Regionalnego (D.A.T.A.R.) podjęto zakrojoną na dużą skalę akcję mającą na celu dokumentację krajobrazu Francji, ulegającego gwałtownym przeobrażeniom na skutek industrializacji. Otrzymany w ten sposób materiał wizualny obok wartości artystycznych był ważnym odniesieniem dla dalszych prac nad projektowaniem kształtu przestrzeni w procesie zagospodarowania. Godne uwagi są również lokalne akcje dokumentacyjne przeprowadzone w Polsce w latach 80. XX wieku, czy realizowane w dwudziestoleciu międzywojennym większe przedsięwzięcia podejmowane na zlecenie władz. Powołany w 1919 roku Referat Turystyki przy Ministerstwie Robót Publicznych podjął zakrojoną na szeroką skalę akcję gromadzenia fotografii krajoznawczej.
Zjawiskowość fotografii była tematem wielu prac teoretyków i historyków fotografii, antropologów kultury czy socjologów. Fakt że temat ten był opracowywany na tak rozmaitych płaszczyznach jasno wskazuje na złożoność zjawiska. W wielu opracowaniach bywa przywoływany termin magii, w odniesieniu do tych fotografii które w sposób szczególny przekazują nam prawdę o jakiejś osobie czy miejscu. Przedmioty magiczne są obdarzone szczególną mocą, a w przypadku zdjęć wiąże się to z możliwością wywoływania emocji przez osoby i miejsca istniejące w momencie oglądania tylko na fotografii. Vilėm Flusser , filozof i teoretyk fotografii określa ten rodzaj oddziaływania magią drugiego stopnia, gdzie skanujące powierzchnię zdjęcia oczy przywracają rytualny, cykliczny charakter pojmowania czasu.
Termin fotogeniczności pojawił się u zarania fotografii i używany jest w odniesieniu do tych zdjęć które w sposób szczególny ukazują rzeczywistość nie odartą z aury czasu i miejsca. Edgar Morin, francuski kulturoznawca stwierdza że w pojęciu fotogenii danego obrazu kryję się fakt iż wyposażamy fotografię we właściwości jakie ma nasz umysł, z jego świadomością i wrażliwością. Rozmaitość sposobów wykorzystania obrazów w pejzażu postmodernistycznym, doprowadzi być może do momentu w którym fotografia oparta na technice srebrowej uzyska nowy wymiar i autonomiczność. Stosowanie w chwili obecnej camera obscura i wielkoformatowych aparatów z początku XX wieku, nie jest więc jedynie zabiegiem estetycznym, ale jedną z możliwych dróg rozwoju kultury obrazu, obok innych medialnych propozycji. Głównym celem projektu „Bydgoszcz fotogeniczna” jest dokumentacja miasta i okolic, z uwzględnieniem intensywnie zachodzących zmian w krajobrazie. Tematem fotografii stałyby się więc zabytki architektury, budowle zagrożone likwidacją, jak i nowe obiekty pojawiające się w bydgoskim pejzażu."
Ulica Ludwikowo, w czasie budowy obwodnicy łączącej ją z ulicą Kamienną c.a. 2004 r.
Od momentu kiedy powstał powyższy tekst i towarzyszące mu fotografie upłynęło sporo czasu. Specyficzne określenie porządkujące i zagęszczające czas - dekada, pozwala na bezpieczny dystans. Ostatnio usiłowałem przypomnieć sobie tytuły filmów które kiedyś wydawały mi się ważne ale zapomniałem dlaczego. Po ponownym obejrzeniu jednego z nich - "Trzech dni Kondora" Sydneya Pollacka (Robert Redford!!!) przypomniało mi się że kluczem do ich istotnej dla mnie recepcji, jest fotografia. Obok znakomitej i wciągającej fabuły w pamięci utkwiła mi jednak najbardziej bohaterka filmu wykreowana przez Faye Dunaway, była piękna i... robiła zdjęcia. W zagęszczonej akcji wątek romansu to tylko epizod, bohaterowie nie mogą się poznać, nie ma na to czasu. Sondują się wzajemnie, oboje mając stosunkowo nie wiele danych o drugiej osobie. Joe Turner (Robert Redford) jest w lepszej sytuacji, przebywając w mieszkaniu swojej ekranowej partnerki i zakładniczki poznaje jej przestrzeń. Fotografie które ogląda na ścianach sutereny mogą coś wyjaśnić, mogą być wskazówką, choć wyrwane z kontekstu pozostają tylko obrazami za nim nie dowiadujemy się "Czasami... robię zdjęcie które nie jest w moim stylu. Ale robię je, więc jest moje" i znowu nic nie wiemy! Czy fotografie które widzimy na ścianach są właśnie tymi? Kiedy nie jest podany kontekst obrazu pozostajemy sami, rzuceni na pastwę własnych doświadczeń, a znaczenia unoszą się jak dziwny opar.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Ponownie wracam do swoich fotografii które odkrywam na nowo bo możliwe, że Czasami... robię zdjęcie które nie jest w moim stylu. Po latach miejsca w których powstawały prace zmieniły się, pozostało przywiązanie do... fotografii. Wiosną tego roku otrzymałem Stypendium Urzędu Miasta Bydgoszczy, na kontynuacje fotogenicznych, alchemicznych opowieści. W pierwszej chwili wydawało mi się, że powinienem wrócić do początkowych założeń projektu. Uzupełniłem braki sprzętowe i zabrałem się do pracy. Poważną lukę stanowiło jednak to co powstało wcześniej, a co z racji różnych uwarunkowań istniało tylko w formie negatywów. To trochę tak jakby nie istniało. Wykonanie odbitek zabrało sporo czasu, zbyt wiele by wykonać też te które powstały ostatnio. Na ile sprostałem stawianym sobie założeniom? Ten subiektywny dokument to obraz miejsca które znam, czy może znałem? Postanowiłem nie umieszczać precyzyjnych opisów - miasto to twór żywy. Kiedy czasem ponownie trafiam w miejsca które wydaje mi się że znam lub które fotografowałem, nie zawsze od razu dostrzegam zmiany. W szczegóły mogą obfitować wydarzenia, ale nie pamięć. Co innego fotografia ta potrafi ożyć pod uważnym spojrzeniem oglądającego, oczywiście tylko wtedy gdy damy sobie na to czas...
Bez tytułu c.a. 2004 r.
Bez tytułu c.a. 2004 r.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Epilog.
Gdyby dane mi było zamieszkać na zdjęciu pewnie wybrałbym to ostatnie.
Widzicie mnie?...
Właśnie znikam w chłodnym lesie na końcu ścieżki po lewej stronie kadru.
"Od końca roku 2001 realizuję projekt dokumentacji fotograficznej krajobrazu Bydgoszczy i okolic. Szczególny nacisk kładę na rejestrację zabytków trwale wpisanych w pejzaż, uwzględniając również zmiany wynikające z intensywnego rozwoju naszego miasta. W polu moich fotograficznych eksploracji znajdują się również obiekty przyrodnicze: Drzewostan byłej nekropoli ewangelickiej – Park Witosa, Rezerwat Cisów Staropolskich – Wierzchlas, Naturalny drzewostan lasu mieszanego – Rezerwat Płutowo. Od dłuższego czasu stosuję niemal wyłącznie wielki format negatywów oraz techniki bromosrebrowe i muszę zauważyć, nie będąc odosobnionym w tym stwierdzeniu, że aura wiarygodności jest jakby przypisana takim fotografiom. Zadanie to jest niezwykle żmudne i pracochłonne, stosowanie rygorystycznych zasad związanych z użyciem odpowiedniego sprzętu i technik fotograficznych z XIX wieku przysparza wielu problemów, które jednak przekładam na ciągłe doskonalenie mojego warsztatu.
Inspiracją do realizacji projektu są wcześniej prowadzone misje fotograficzne o podobnym charakterze. W latach 1983-87 na zlecanie Urzędu do Spraw Zagospodarowania Przestrzennego i Regionalnego (D.A.T.A.R.) podjęto zakrojoną na dużą skalę akcję mającą na celu dokumentację krajobrazu Francji, ulegającego gwałtownym przeobrażeniom na skutek industrializacji. Otrzymany w ten sposób materiał wizualny obok wartości artystycznych był ważnym odniesieniem dla dalszych prac nad projektowaniem kształtu przestrzeni w procesie zagospodarowania. Godne uwagi są również lokalne akcje dokumentacyjne przeprowadzone w Polsce w latach 80. XX wieku, czy realizowane w dwudziestoleciu międzywojennym większe przedsięwzięcia podejmowane na zlecenie władz. Powołany w 1919 roku Referat Turystyki przy Ministerstwie Robót Publicznych podjął zakrojoną na szeroką skalę akcję gromadzenia fotografii krajoznawczej.
Zjawiskowość fotografii była tematem wielu prac teoretyków i historyków fotografii, antropologów kultury czy socjologów. Fakt że temat ten był opracowywany na tak rozmaitych płaszczyznach jasno wskazuje na złożoność zjawiska. W wielu opracowaniach bywa przywoływany termin magii, w odniesieniu do tych fotografii które w sposób szczególny przekazują nam prawdę o jakiejś osobie czy miejscu. Przedmioty magiczne są obdarzone szczególną mocą, a w przypadku zdjęć wiąże się to z możliwością wywoływania emocji przez osoby i miejsca istniejące w momencie oglądania tylko na fotografii. Vilėm Flusser , filozof i teoretyk fotografii określa ten rodzaj oddziaływania magią drugiego stopnia, gdzie skanujące powierzchnię zdjęcia oczy przywracają rytualny, cykliczny charakter pojmowania czasu.
Termin fotogeniczności pojawił się u zarania fotografii i używany jest w odniesieniu do tych zdjęć które w sposób szczególny ukazują rzeczywistość nie odartą z aury czasu i miejsca. Edgar Morin, francuski kulturoznawca stwierdza że w pojęciu fotogenii danego obrazu kryję się fakt iż wyposażamy fotografię we właściwości jakie ma nasz umysł, z jego świadomością i wrażliwością. Rozmaitość sposobów wykorzystania obrazów w pejzażu postmodernistycznym, doprowadzi być może do momentu w którym fotografia oparta na technice srebrowej uzyska nowy wymiar i autonomiczność. Stosowanie w chwili obecnej camera obscura i wielkoformatowych aparatów z początku XX wieku, nie jest więc jedynie zabiegiem estetycznym, ale jedną z możliwych dróg rozwoju kultury obrazu, obok innych medialnych propozycji. Głównym celem projektu „Bydgoszcz fotogeniczna” jest dokumentacja miasta i okolic, z uwzględnieniem intensywnie zachodzących zmian w krajobrazie. Tematem fotografii stałyby się więc zabytki architektury, budowle zagrożone likwidacją, jak i nowe obiekty pojawiające się w bydgoskim pejzażu."
Ulica Ludwikowo, w czasie budowy obwodnicy łączącej ją z ulicą Kamienną c.a. 2004 r.
Od momentu kiedy powstał powyższy tekst i towarzyszące mu fotografie upłynęło sporo czasu. Specyficzne określenie porządkujące i zagęszczające czas - dekada, pozwala na bezpieczny dystans. Ostatnio usiłowałem przypomnieć sobie tytuły filmów które kiedyś wydawały mi się ważne ale zapomniałem dlaczego. Po ponownym obejrzeniu jednego z nich - "Trzech dni Kondora" Sydneya Pollacka (Robert Redford!!!) przypomniało mi się że kluczem do ich istotnej dla mnie recepcji, jest fotografia. Obok znakomitej i wciągającej fabuły w pamięci utkwiła mi jednak najbardziej bohaterka filmu wykreowana przez Faye Dunaway, była piękna i... robiła zdjęcia. W zagęszczonej akcji wątek romansu to tylko epizod, bohaterowie nie mogą się poznać, nie ma na to czasu. Sondują się wzajemnie, oboje mając stosunkowo nie wiele danych o drugiej osobie. Joe Turner (Robert Redford) jest w lepszej sytuacji, przebywając w mieszkaniu swojej ekranowej partnerki i zakładniczki poznaje jej przestrzeń. Fotografie które ogląda na ścianach sutereny mogą coś wyjaśnić, mogą być wskazówką, choć wyrwane z kontekstu pozostają tylko obrazami za nim nie dowiadujemy się "Czasami... robię zdjęcie które nie jest w moim stylu. Ale robię je, więc jest moje" i znowu nic nie wiemy! Czy fotografie które widzimy na ścianach są właśnie tymi? Kiedy nie jest podany kontekst obrazu pozostajemy sami, rzuceni na pastwę własnych doświadczeń, a znaczenia unoszą się jak dziwny opar.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Ponownie wracam do swoich fotografii które odkrywam na nowo bo możliwe, że Czasami... robię zdjęcie które nie jest w moim stylu. Po latach miejsca w których powstawały prace zmieniły się, pozostało przywiązanie do... fotografii. Wiosną tego roku otrzymałem Stypendium Urzędu Miasta Bydgoszczy, na kontynuacje fotogenicznych, alchemicznych opowieści. W pierwszej chwili wydawało mi się, że powinienem wrócić do początkowych założeń projektu. Uzupełniłem braki sprzętowe i zabrałem się do pracy. Poważną lukę stanowiło jednak to co powstało wcześniej, a co z racji różnych uwarunkowań istniało tylko w formie negatywów. To trochę tak jakby nie istniało. Wykonanie odbitek zabrało sporo czasu, zbyt wiele by wykonać też te które powstały ostatnio. Na ile sprostałem stawianym sobie założeniom? Ten subiektywny dokument to obraz miejsca które znam, czy może znałem? Postanowiłem nie umieszczać precyzyjnych opisów - miasto to twór żywy. Kiedy czasem ponownie trafiam w miejsca które wydaje mi się że znam lub które fotografowałem, nie zawsze od razu dostrzegam zmiany. W szczegóły mogą obfitować wydarzenia, ale nie pamięć. Co innego fotografia ta potrafi ożyć pod uważnym spojrzeniem oglądającego, oczywiście tylko wtedy gdy damy sobie na to czas...
Bez tytułu c.a. 2004 r.
Bez tytułu c.a. 2004 r.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Bez tytułu c.a. 2006 r.
Epilog.
Gdyby dane mi było zamieszkać na zdjęciu pewnie wybrałbym to ostatnie.
Widzicie mnie?...
Właśnie znikam w chłodnym lesie na końcu ścieżki po lewej stronie kadru.
poniedziałek, 3 września 2012
Laterna Magica
Nie to że brzydzę się komercją, choć pewnie po części i tak też jest; ale prawda jest taka, że jak coś się zaczyna zawsze ma ten posmak świeżości. Ten dziwny smaczek, czegoś nowego, żadnych tam plotek na wielką skalę czy machinacji innego rodzaju. Ktoś gdzieś tam coś o tym ci powie kto inny powtórzy, bąkną coś mimochodem w telewizji... Zresztą to przecież kino, a kino to magia, wehikuł czasu... cóż wtedy bardzo interesowałem się kinem, teraz niby też, choć prawdę mówiąc ostatnio częściej po prostu oglądam filmy.
Próbuję sobie przypomnieć który był to rok; oczywiście początek to Toruń, studiowałem wtedy i w miarę możliwości starałem się żyć wszystkim, co ciekawego działo się w mieście. A dziać się musiało niewiele, skoro z większości wspomnień najżywsze pozostały te z dziewięćdziesiątego drugiego, czy trzeciego, kiedy załapałem się na Camerimage. Z kinem z Torunia mam też parę innych wspomnień, zupełnie innych niż te festiwalowe, które miały miejsce zaraz potem. Kiedyś z przyjaciółmi z akademika wybraliśmy się na przegląd filmów Zanussiego. Większości z nas studiowała biologię, ale zupełnie szczerze i z jakiejś do dziś dla mnie niejasnej potrzeby próbowaliśmy się załapać na kulturę. Nikt wtedy nie słyszał o wyścigu szczurów , nauka interesowała nas jako idea sama w sobie, a czasu było dość. Po seansie „Iluminacji”, nie doznaliśmy jej bynajmniej. W milczeniu wracaliśmy do akademika nr.7, nikt nawet nie miał ochoty na piwo. Z perspektywy czasu dziś wiem, że przeraziła nas coraz bliższa perspektywa konieczności podejmowania wyborów, ale jakoś nikt nie chciał tym głośno powiedzieć, a zamiast bić się z myślami trzeba było coś zrobić, coś konkretnego, namacalnego wyrwać się jakoś ze szpon tej nieokreślonej melancholii. O piątej nad ranem ściśnięci w maluchu kolegi wylądowaliśmy na parkingu pod oceanarium w Gdyni, nostalgia opuściła nas już za Toruniem, motyw drogi zawsze działa ożywczo. Ale coś dziwnego stało się z nami znowu, tam pod oceanarium, kiedy przez szyby obserwowaliśmy, przebierające łapami żółwie, to już nie było z pewnością kino, ale metafora naszej bezradności, a może tylko mojej.
Wtedy jeszcze robiłem dużo zdjęć, więc kiedy zaczął zbliżać się ten nieznany jeszcze festiwal, a koleżanka miała znajomego kumpla z z łódzkiej filmówki uciszyłem się bardzo. Fotografia, film wszystko to się jakoś łączyło, no i Camerimage. Pamiętam że załapałem się na dwa festiwale z rzędu, potem chyba wziąłem dziekankę, było jakieś sanatorium, ale który to był rok... Zaraz, zaraz za pierwszym razem wykupiłem akredytację, że niby byłem fotoreporterem jakiegoś tam studenckiego pisma. W szatni auli UMK, gdzie mieściło się biuro festiwalowe, jakaś bardzo miła i uprzejma pani wręczyła mi pakiet materiałów, wszystko było po angielsku, wtedy równie dobrze mogło i być po chińsku! Fakt, że dostałem plakietkę, którą dziś można by ze spokojem skserować na kolorowym ksero, a plakietka ta uprawniała mnie... była przepustka do innego świata.
No i zaczęło się, godziny które wtedy ze znajomymi spędzaliśmy w salach kinowych, do dziś mają ten dziwny powab jakiegoś mirażu, rzeczywistości i fikcji filmowej. Po maratonach w kinie i dyskusjach do rana, wszystko zlewało się. Tylko pojedyncze tytuły filmów utkwiły głęboko w pamięci, „Fresh”, „Przełamując fale”, „Niebo nad Berlinem”, „Searching for Bobby Fischer” , niektóre zyskały status kultowych, a inne pozostały rewelacją tylko w gronie koneserów. Mój Canaon A-1, towarzyszył mi cały czas. Naświetliłem ileś tam filmów, ale już w trakcie festiwalu zorientowałem się że przepustką bywał i sam sprzęt fotograficzny. Kolesie z długimi „lufami” przy aparatach, przewyższający mnie wzrostem dwukrotnie nie mieli żadnych plakietek, a wchodzili gdzie chcieli. Do dziś ocalało kilka pojedynczych negatywów, czy raczej kawałków negatywów pociętych na sześcioklatkowe odcinki, archiwizacja nigdy nie była moją mocną stroną. Generalnie materiał zkaszaniłem, ale przecież robiłem dla siebie, robiłem żeby tam być załapać się na to co się tuż obok; z akademika nr 7 do auli był rzut beretem, trudno byłoby mi spać, mając świadomość ile się tam dzieje. Poza tym ludzie, kino … Oczywiście studenci filmówki, niczym nie różnili się od nas z UMK, może bywali trochę dziwnie, czasem bardziej ekscentrycznie ubrani. Zawiązały się jakieś kontakty, znajomości jakieś. Przez chwilę trudno było się na powrót wpasować w rytm zajęć, ale już wtedy wiedziałem że za rok muszę tam być, wejść w to ponownie , poczuć się kimś innym? A może właśnie sobą ! Nowe znajomości okazały się na tyle istotne, że jeszcze przed kolejnym Camerimage, wybraliśmy się wspólnie z przyszłymi filmowcami na plener. Wojtek Szepel, Grzegorz Zgliński, ludzie z UMK i oczywiście ja; spędziliśmy razem wspaniałe chwile, w rezerwacie Czerwone Bagna. Imprezowaliśmy potem u kolegi z Białegostoku.
Rok minął swoim zwyczajnym tempem, nikt jeszcze nie czekał na festiwal, zdarzyło się to już raz czy dwa, ale nikt nie przypuszczał, że wytrwałość zapaleńca będzie mieć aż takie skutki. Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, że festiwal ten stanie się wydarzeniem, powtarzanym przez media z całego filmowego świata. Koleżanka znowu zapowiadała przyjazd naszych, już wspólnych znajomych z Łodzi. Poszła plotka, która wkrótce okazała się prawdą, że za miejsce noclegowe dla studenta, można dostać karnet na festiwal. Nadal mieszkałem w siódemce, ale jak tu spławić współlokatora z dwuosobowego pokoju, po to by znaleźć miejsce dla przyszłego filmowca i załapać się na festiwal? Sprawa nie była łatwa, a już za moment okazała się niemożliwa. Kiedy jednak pojawiła się ekipa z Łodzi, okazało się że są też inne możliwości. Nie wszyscy studenci przyjechali na festiwal, a imienne karnety pozostały w nadmiarze. Cudownym nadmiarze z którego nie sposób było nie skorzystać. W ten oto sposób stałem się filmowcem z Francji, studiującym w Łodzi. Zostałem Vincentem Sorrelem, którego nigdy wcześniej, ani nigdy potem nie miałem okazji poznać. W dodatku na ten karnet razem ze mną mogła wejść też osoba towarzysząca! Stałem się kimś w rodzaju półboga, obco brzmiąca plakietka robiła wrażenie; nie to że zaraz chciałbym być kimś innym, ale kiedy przy wyjściu na seans ktoś z obsługi próbował się do mnie zwrócić w dziwnie brzmiącym obcym języku, oddalałem się z wystudiowaną nieśmiałością na twarzy. Przekręt z identyfikatorami miał jednak bardzo krótkie nogi, bez wątpienia nie byłem jedyną osobą która skorzystała z tej metody i wkrótce cała sprawa wyszła na jaw. Okazało się że przy wejściu na kolejne seanse, odbierano „lewe” identyfikatory, a nowe wydawano w biurze festiwalowym. Tak więc przy wejściu na kolejny blok filmowy, zapytano mnie czy jestem osobą z plakietki, czy osobą towarzyszącą. Z kamienną twarzą odpowiedziałem wówczas czystą polszczyzną, że jestem filmowcem z Francji. Ostatecznie kto z obsługi mógł przypuszczać, domyślać się jakie właściwie mam korzenie. Czar bezproblemowego wejścia na festiwal prysnął, pozostało zdać się jedynie na znajomych z filmówki, festiwal zresztą dobiegał powoli końca, a dzięki nowym znajomościom udało mi się wkręcić do knajpy festiwalowej, którą wtedy był lokal „Pod Aniołem”. Po co tam poszedłem? Sprawa była prosta, zwyczajnie działo się i chciałem być blisko tego; lokal zresztą znałem doskonale z innych sytuacji towarzyskich. Usiadłem sobie bezpiecznie w jakimś ciemnym zakamarku i z uwagą przyglądałem się sytuacji. Ktoś się dosiał, ktoś inny wstał, twarze obracały się jak w kalejdoskopie, jak w laterna magica, jak w kinie. Ktoś po polsku spytał się mnie, co robię w branży, czym się zajmuję... uśmiechnąłem się tylko. Ktoś wśród obecnych zaproponował jakiś toast: „za kino, za film, żeby się naświetliło... „ , ktoś obok mnie szturchnął wskazując na kieliszek szampana, który stał przede mną. Dziś z twarzy ludzi z którymi wznosiłem toast nie pamiętam nikogo, poza jedną osobą z którą też z pewnością trąciłem się kieliszkiem, był to Vittorio Storaro i chociaż z filmem nie mam dziś absolutnie nic wspólnego, zapamiętałem ten moment.
Teraz kiedy czasem spotykam się ze znajomymi, wspominając dawne czasy, ilekroć zaczynają się toruńskie opowieści o Camerimage, wszyscy wiedzą że po kolejnym piwie znowu zacznę: „Opowiadałem wam jak piłem szampana ze Storaro?”
Storaro i Nykvist w Auli UMK Toruń c.a. 1994
Próbuję sobie przypomnieć który był to rok; oczywiście początek to Toruń, studiowałem wtedy i w miarę możliwości starałem się żyć wszystkim, co ciekawego działo się w mieście. A dziać się musiało niewiele, skoro z większości wspomnień najżywsze pozostały te z dziewięćdziesiątego drugiego, czy trzeciego, kiedy załapałem się na Camerimage. Z kinem z Torunia mam też parę innych wspomnień, zupełnie innych niż te festiwalowe, które miały miejsce zaraz potem. Kiedyś z przyjaciółmi z akademika wybraliśmy się na przegląd filmów Zanussiego. Większości z nas studiowała biologię, ale zupełnie szczerze i z jakiejś do dziś dla mnie niejasnej potrzeby próbowaliśmy się załapać na kulturę. Nikt wtedy nie słyszał o wyścigu szczurów , nauka interesowała nas jako idea sama w sobie, a czasu było dość. Po seansie „Iluminacji”, nie doznaliśmy jej bynajmniej. W milczeniu wracaliśmy do akademika nr.7, nikt nawet nie miał ochoty na piwo. Z perspektywy czasu dziś wiem, że przeraziła nas coraz bliższa perspektywa konieczności podejmowania wyborów, ale jakoś nikt nie chciał tym głośno powiedzieć, a zamiast bić się z myślami trzeba było coś zrobić, coś konkretnego, namacalnego wyrwać się jakoś ze szpon tej nieokreślonej melancholii. O piątej nad ranem ściśnięci w maluchu kolegi wylądowaliśmy na parkingu pod oceanarium w Gdyni, nostalgia opuściła nas już za Toruniem, motyw drogi zawsze działa ożywczo. Ale coś dziwnego stało się z nami znowu, tam pod oceanarium, kiedy przez szyby obserwowaliśmy, przebierające łapami żółwie, to już nie było z pewnością kino, ale metafora naszej bezradności, a może tylko mojej.
Wtedy jeszcze robiłem dużo zdjęć, więc kiedy zaczął zbliżać się ten nieznany jeszcze festiwal, a koleżanka miała znajomego kumpla z z łódzkiej filmówki uciszyłem się bardzo. Fotografia, film wszystko to się jakoś łączyło, no i Camerimage. Pamiętam że załapałem się na dwa festiwale z rzędu, potem chyba wziąłem dziekankę, było jakieś sanatorium, ale który to był rok... Zaraz, zaraz za pierwszym razem wykupiłem akredytację, że niby byłem fotoreporterem jakiegoś tam studenckiego pisma. W szatni auli UMK, gdzie mieściło się biuro festiwalowe, jakaś bardzo miła i uprzejma pani wręczyła mi pakiet materiałów, wszystko było po angielsku, wtedy równie dobrze mogło i być po chińsku! Fakt, że dostałem plakietkę, którą dziś można by ze spokojem skserować na kolorowym ksero, a plakietka ta uprawniała mnie... była przepustka do innego świata.
No i zaczęło się, godziny które wtedy ze znajomymi spędzaliśmy w salach kinowych, do dziś mają ten dziwny powab jakiegoś mirażu, rzeczywistości i fikcji filmowej. Po maratonach w kinie i dyskusjach do rana, wszystko zlewało się. Tylko pojedyncze tytuły filmów utkwiły głęboko w pamięci, „Fresh”, „Przełamując fale”, „Niebo nad Berlinem”, „Searching for Bobby Fischer” , niektóre zyskały status kultowych, a inne pozostały rewelacją tylko w gronie koneserów. Mój Canaon A-1, towarzyszył mi cały czas. Naświetliłem ileś tam filmów, ale już w trakcie festiwalu zorientowałem się że przepustką bywał i sam sprzęt fotograficzny. Kolesie z długimi „lufami” przy aparatach, przewyższający mnie wzrostem dwukrotnie nie mieli żadnych plakietek, a wchodzili gdzie chcieli. Do dziś ocalało kilka pojedynczych negatywów, czy raczej kawałków negatywów pociętych na sześcioklatkowe odcinki, archiwizacja nigdy nie była moją mocną stroną. Generalnie materiał zkaszaniłem, ale przecież robiłem dla siebie, robiłem żeby tam być załapać się na to co się tuż obok; z akademika nr 7 do auli był rzut beretem, trudno byłoby mi spać, mając świadomość ile się tam dzieje. Poza tym ludzie, kino … Oczywiście studenci filmówki, niczym nie różnili się od nas z UMK, może bywali trochę dziwnie, czasem bardziej ekscentrycznie ubrani. Zawiązały się jakieś kontakty, znajomości jakieś. Przez chwilę trudno było się na powrót wpasować w rytm zajęć, ale już wtedy wiedziałem że za rok muszę tam być, wejść w to ponownie , poczuć się kimś innym? A może właśnie sobą ! Nowe znajomości okazały się na tyle istotne, że jeszcze przed kolejnym Camerimage, wybraliśmy się wspólnie z przyszłymi filmowcami na plener. Wojtek Szepel, Grzegorz Zgliński, ludzie z UMK i oczywiście ja; spędziliśmy razem wspaniałe chwile, w rezerwacie Czerwone Bagna. Imprezowaliśmy potem u kolegi z Białegostoku.
Rok minął swoim zwyczajnym tempem, nikt jeszcze nie czekał na festiwal, zdarzyło się to już raz czy dwa, ale nikt nie przypuszczał, że wytrwałość zapaleńca będzie mieć aż takie skutki. Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, że festiwal ten stanie się wydarzeniem, powtarzanym przez media z całego filmowego świata. Koleżanka znowu zapowiadała przyjazd naszych, już wspólnych znajomych z Łodzi. Poszła plotka, która wkrótce okazała się prawdą, że za miejsce noclegowe dla studenta, można dostać karnet na festiwal. Nadal mieszkałem w siódemce, ale jak tu spławić współlokatora z dwuosobowego pokoju, po to by znaleźć miejsce dla przyszłego filmowca i załapać się na festiwal? Sprawa nie była łatwa, a już za moment okazała się niemożliwa. Kiedy jednak pojawiła się ekipa z Łodzi, okazało się że są też inne możliwości. Nie wszyscy studenci przyjechali na festiwal, a imienne karnety pozostały w nadmiarze. Cudownym nadmiarze z którego nie sposób było nie skorzystać. W ten oto sposób stałem się filmowcem z Francji, studiującym w Łodzi. Zostałem Vincentem Sorrelem, którego nigdy wcześniej, ani nigdy potem nie miałem okazji poznać. W dodatku na ten karnet razem ze mną mogła wejść też osoba towarzysząca! Stałem się kimś w rodzaju półboga, obco brzmiąca plakietka robiła wrażenie; nie to że zaraz chciałbym być kimś innym, ale kiedy przy wyjściu na seans ktoś z obsługi próbował się do mnie zwrócić w dziwnie brzmiącym obcym języku, oddalałem się z wystudiowaną nieśmiałością na twarzy. Przekręt z identyfikatorami miał jednak bardzo krótkie nogi, bez wątpienia nie byłem jedyną osobą która skorzystała z tej metody i wkrótce cała sprawa wyszła na jaw. Okazało się że przy wejściu na kolejne seanse, odbierano „lewe” identyfikatory, a nowe wydawano w biurze festiwalowym. Tak więc przy wejściu na kolejny blok filmowy, zapytano mnie czy jestem osobą z plakietki, czy osobą towarzyszącą. Z kamienną twarzą odpowiedziałem wówczas czystą polszczyzną, że jestem filmowcem z Francji. Ostatecznie kto z obsługi mógł przypuszczać, domyślać się jakie właściwie mam korzenie. Czar bezproblemowego wejścia na festiwal prysnął, pozostało zdać się jedynie na znajomych z filmówki, festiwal zresztą dobiegał powoli końca, a dzięki nowym znajomościom udało mi się wkręcić do knajpy festiwalowej, którą wtedy był lokal „Pod Aniołem”. Po co tam poszedłem? Sprawa była prosta, zwyczajnie działo się i chciałem być blisko tego; lokal zresztą znałem doskonale z innych sytuacji towarzyskich. Usiadłem sobie bezpiecznie w jakimś ciemnym zakamarku i z uwagą przyglądałem się sytuacji. Ktoś się dosiał, ktoś inny wstał, twarze obracały się jak w kalejdoskopie, jak w laterna magica, jak w kinie. Ktoś po polsku spytał się mnie, co robię w branży, czym się zajmuję... uśmiechnąłem się tylko. Ktoś wśród obecnych zaproponował jakiś toast: „za kino, za film, żeby się naświetliło... „ , ktoś obok mnie szturchnął wskazując na kieliszek szampana, który stał przede mną. Dziś z twarzy ludzi z którymi wznosiłem toast nie pamiętam nikogo, poza jedną osobą z którą też z pewnością trąciłem się kieliszkiem, był to Vittorio Storaro i chociaż z filmem nie mam dziś absolutnie nic wspólnego, zapamiętałem ten moment.
Teraz kiedy czasem spotykam się ze znajomymi, wspominając dawne czasy, ilekroć zaczynają się toruńskie opowieści o Camerimage, wszyscy wiedzą że po kolejnym piwie znowu zacznę: „Opowiadałem wam jak piłem szampana ze Storaro?”
Storaro i Nykvist w Auli UMK Toruń c.a. 1994
niedziela, 2 września 2012
Widokówka z planu
Jeden z ostatnich weekendów sierpnia spędziłem na planie filmu Mała Syrenka, produkcji Fundacji bez nazwy. Tłum ludzi: aktorzy, statyści, operatorzy, reżyserka; ludzie pełni pasji i zapału. Wszystko to w znakomitej scenerii Pałacu w Lubostroniu i okalającego go parku.
5 x 7 inch - albumin print
Tyle rzeczy działo się na planie Małej Syrenki... Tymczasem tuż obok w niemal pustej sali wypełnionej jedynie dziwną obecnością obrazów "jak żywe", słońce powoli wykonywało swój codzienny przemarsz po ścianach. Na chwilę jakby zwolniło omiatając złotym okiem wazon z bukietem białych irysów. Szkło wazonu rzuciło kilka niedbałych refleksów w przestrzeń. Zmierzch wypełniony światłem i równym oddechem, 18 sekund wypełnione dziwną ciszą mimo obok zgiełku. Mój cień skrył się zachowawczo za plecami i pod tym kątem nie wyglądał groźnie, a inne obecności oddaliły się. Zupełnie jakby fala światła, która spłynęła po stole bawiąc się nierównościami fałd obrusu, ściszyła dźwięk do poziomu nieistotnych szumów których nikt nie rejestrował. Cała historia Pałacu stała się nieistotna wobec światła które doskonale wiedziało kiedy i gdzie się pojawić.
5 x 7 inch - albumin print
Tyle rzeczy działo się na planie Małej Syrenki... Tymczasem tuż obok w niemal pustej sali wypełnionej jedynie dziwną obecnością obrazów "jak żywe", słońce powoli wykonywało swój codzienny przemarsz po ścianach. Na chwilę jakby zwolniło omiatając złotym okiem wazon z bukietem białych irysów. Szkło wazonu rzuciło kilka niedbałych refleksów w przestrzeń. Zmierzch wypełniony światłem i równym oddechem, 18 sekund wypełnione dziwną ciszą mimo obok zgiełku. Mój cień skrył się zachowawczo za plecami i pod tym kątem nie wyglądał groźnie, a inne obecności oddaliły się. Zupełnie jakby fala światła, która spłynęła po stole bawiąc się nierównościami fałd obrusu, ściszyła dźwięk do poziomu nieistotnych szumów których nikt nie rejestrował. Cała historia Pałacu stała się nieistotna wobec światła które doskonale wiedziało kiedy i gdzie się pojawić.
środa, 15 sierpnia 2012
Spotkanie
Nie spotykamy się już na zdjęciach jesteśmy na nich ale nie spotykamy się, współistniejemy ale osobno bez świadomości ciężaru chwili jaka została nam podarowana. Gramy, bawimy się ale przedział czasu w jakim się to staje tylko pozornie bywa tym co kiedyś. To już nie ta intryga i nie ta rzeka przez którą płynął Ganges. Szkoda dziś chwili zastanawiać się gdzie jej źródło - zwyczajnie nie ma kiedy.
Jednak zdarza mi się jeszcze z uporem szaleńca nakazywać chwilom powoli przesączać się na wielki kawał kliszy. Rytuał nakazuje czynić to niespiesznie - rozciągam czas delektując się jego upływem za każdym razem czując ten ciężar nieodwracalności, której próżno szukać w nowych technologiach. Trudno powiedzieć czy chwila waży tyle ile ten mój archaiczny sprzęt do przenoszenia w czasie? Sprzęt waży jednak dość, by powiedzieć że wypad do czy za miasto ma w sobie coś z pokuty, tylko za co? Nie zastanawiam się. Kiedy więc celebrując ten moment rozstawiam skrzynię aparatu zawsze staram się wierzyć, że stać się może coś co uzasadni ten wysiłek i utopia się spełni. Tak było i tamtym razem.
Wybraliśmy się z T. do Torunia, być może dlatego że z Bydgoszczy to blisko, być może dlatego że nie było akurat nic innego do roboty, może też był jakiś ściśle określony cel który jednak nie okazał się wart zapamiętania. Podróżując na tej trasie dość często nie zdarza mi się już wypadać z czasu, jak to się dzieje w pociągu podczas wielogodzinnych podróży gdy miarowy stukot kół i wodzenie wzrokiem od skrajni torowiska, aż hen po horyzont czyni z czasem zabawne niespodzianki. Zresztą rozmowny towarzysz podróży zawsze skieruje uwagę na tu i teraz.
Ciężar gotyku zwłaszcza latem potrafi być wyjątkowo uciążliwy, kiedy tabuny turystów zakłócają poprawność odbioru czyniąc go zbyt barwnym i zbyt gwarnym, co temu surowemu dostojeństwu z rzadka tylko dodaje uroku. O tej już czy jeszcze bezlistnej porze roku kiedy wybraliśmy się na wycieczkę, wszystko wydawało się mieć właściwe proporcje. Piesza podróż przez most to odpowiednie intro by uzyskać prawidłową perspektywę, od początku do końca, od ogółu do detalu.
Odkąd pamiętam nie lubię chodzić, odkąd pamiętam fotografowanie było świetnym pretekstem by się zatrzymać. Pierwszy przystanek obowiązkowo był na moście i pierwsze zdjęcia, z tonącym w płytkiej głębi miastem w tle. Co było potem znowu nie pamiętam, jednak fotografia którą ostatnio znalazłem i na powrót odkryłem pozostawiła nas już na zawsze pod pomnikiem Kopernika.
Trzeci pojawił się jak zwykle znikąd. Być może skusiła go egzotyczność sytuacji, kiedy wysuwałem teleskopowy statyw bez głowicy, przykręcałem go do korpusu Ikonty z rozłożonym już miechem i zamontowałem miniaturowy samowyzwalacz. Pojawił się i już został na zdjęciu, tkwił z nami w tym dziwnym bezczasie kiedy po rozstawieniu aparatu i naciągnięciu wyzwalacza miałem jakieś dziesięć sekund by kiwając się przydreptać i stanąć na przeciw oka obiektywu. Gwarny o tej porze rynek zagłuszył szelest migawki i tkwiliśmy tak jeszcze przez dłuższą chwilę po. Potem rozmawialiśmy przez moment, może nawet wymieniliśmy się adresami; przepuszczam że kiedy złożyłem i schowałem w torbie aparat, Trzeci zniknął roztopiwszy się w tłumie ruchliwej ulicy Szerokiej. Przyglądam się fotografii - czuć perspektywę powietrzną i pierwszy plan ma zdecydowanie lepszy kontrast. T. z prawej strony kadru zastygł jak pomnik, ja albo wypuszczam dym z papierosa którego trzymam w palcach prawej ręki, albo też zastanawiam się jaką przybrać minę. Trzeci wyszedł najbardziej poruszony, ostatecznie on jeden mógł nie być do końca świadom co się właściwie dzieje i po co dwójka pajaców fotografuje się wiekowym aparatem w pierwszej dekadzie XXI. Może chciał coś powiedzieć i w porę zorientował się, że to medium nie rejestruje dźwięku. Dopiero gdy uważniej przyjrzałem się jego sylwetce, zauważyłem słabo widoczną na tle ciemnej kurtki rękę w czarnej skórzanej rękawiczce, z jeszcze nie zastygłym w bezruchu kciukiem wzniesionym do góry - TERAZ! zdaje się wskazywać ledwie czytelny gest. Dalej już tło roztapia się w szarościach, im bliżej pomnika bruk jakby zaczynał świecić, z tła odcina się też cokół Kopernika który tkwi tam z obciętą kadrem głową, ostatecznie tym razem nie On był tu najważniejszy. Postacie w drugim palnie toną w nieostrościach lub rozmywają jak duchy, a wszystko w czasie tej jednej dziwnej chwili. Dla obrazu który znów wyrwał mnie z tu i teraz ciskając w nieokreśloną przeszłość to spotkanie trwało jedną sekundę tylko jedną sekundę, ale zapamiętałem ją.
Jednak zdarza mi się jeszcze z uporem szaleńca nakazywać chwilom powoli przesączać się na wielki kawał kliszy. Rytuał nakazuje czynić to niespiesznie - rozciągam czas delektując się jego upływem za każdym razem czując ten ciężar nieodwracalności, której próżno szukać w nowych technologiach. Trudno powiedzieć czy chwila waży tyle ile ten mój archaiczny sprzęt do przenoszenia w czasie? Sprzęt waży jednak dość, by powiedzieć że wypad do czy za miasto ma w sobie coś z pokuty, tylko za co? Nie zastanawiam się. Kiedy więc celebrując ten moment rozstawiam skrzynię aparatu zawsze staram się wierzyć, że stać się może coś co uzasadni ten wysiłek i utopia się spełni. Tak było i tamtym razem.
Wybraliśmy się z T. do Torunia, być może dlatego że z Bydgoszczy to blisko, być może dlatego że nie było akurat nic innego do roboty, może też był jakiś ściśle określony cel który jednak nie okazał się wart zapamiętania. Podróżując na tej trasie dość często nie zdarza mi się już wypadać z czasu, jak to się dzieje w pociągu podczas wielogodzinnych podróży gdy miarowy stukot kół i wodzenie wzrokiem od skrajni torowiska, aż hen po horyzont czyni z czasem zabawne niespodzianki. Zresztą rozmowny towarzysz podróży zawsze skieruje uwagę na tu i teraz.
Ciężar gotyku zwłaszcza latem potrafi być wyjątkowo uciążliwy, kiedy tabuny turystów zakłócają poprawność odbioru czyniąc go zbyt barwnym i zbyt gwarnym, co temu surowemu dostojeństwu z rzadka tylko dodaje uroku. O tej już czy jeszcze bezlistnej porze roku kiedy wybraliśmy się na wycieczkę, wszystko wydawało się mieć właściwe proporcje. Piesza podróż przez most to odpowiednie intro by uzyskać prawidłową perspektywę, od początku do końca, od ogółu do detalu.
Odkąd pamiętam nie lubię chodzić, odkąd pamiętam fotografowanie było świetnym pretekstem by się zatrzymać. Pierwszy przystanek obowiązkowo był na moście i pierwsze zdjęcia, z tonącym w płytkiej głębi miastem w tle. Co było potem znowu nie pamiętam, jednak fotografia którą ostatnio znalazłem i na powrót odkryłem pozostawiła nas już na zawsze pod pomnikiem Kopernika.
Trzeci pojawił się jak zwykle znikąd. Być może skusiła go egzotyczność sytuacji, kiedy wysuwałem teleskopowy statyw bez głowicy, przykręcałem go do korpusu Ikonty z rozłożonym już miechem i zamontowałem miniaturowy samowyzwalacz. Pojawił się i już został na zdjęciu, tkwił z nami w tym dziwnym bezczasie kiedy po rozstawieniu aparatu i naciągnięciu wyzwalacza miałem jakieś dziesięć sekund by kiwając się przydreptać i stanąć na przeciw oka obiektywu. Gwarny o tej porze rynek zagłuszył szelest migawki i tkwiliśmy tak jeszcze przez dłuższą chwilę po. Potem rozmawialiśmy przez moment, może nawet wymieniliśmy się adresami; przepuszczam że kiedy złożyłem i schowałem w torbie aparat, Trzeci zniknął roztopiwszy się w tłumie ruchliwej ulicy Szerokiej. Przyglądam się fotografii - czuć perspektywę powietrzną i pierwszy plan ma zdecydowanie lepszy kontrast. T. z prawej strony kadru zastygł jak pomnik, ja albo wypuszczam dym z papierosa którego trzymam w palcach prawej ręki, albo też zastanawiam się jaką przybrać minę. Trzeci wyszedł najbardziej poruszony, ostatecznie on jeden mógł nie być do końca świadom co się właściwie dzieje i po co dwójka pajaców fotografuje się wiekowym aparatem w pierwszej dekadzie XXI. Może chciał coś powiedzieć i w porę zorientował się, że to medium nie rejestruje dźwięku. Dopiero gdy uważniej przyjrzałem się jego sylwetce, zauważyłem słabo widoczną na tle ciemnej kurtki rękę w czarnej skórzanej rękawiczce, z jeszcze nie zastygłym w bezruchu kciukiem wzniesionym do góry - TERAZ! zdaje się wskazywać ledwie czytelny gest. Dalej już tło roztapia się w szarościach, im bliżej pomnika bruk jakby zaczynał świecić, z tła odcina się też cokół Kopernika który tkwi tam z obciętą kadrem głową, ostatecznie tym razem nie On był tu najważniejszy. Postacie w drugim palnie toną w nieostrościach lub rozmywają jak duchy, a wszystko w czasie tej jednej dziwnej chwili. Dla obrazu który znów wyrwał mnie z tu i teraz ciskając w nieokreśloną przeszłość to spotkanie trwało jedną sekundę tylko jedną sekundę, ale zapamiętałem ją.
środa, 25 lipca 2012
Wizyta
W roku 1999 a więc u schyłku XX wieku jako słuchacz Zaocznego Studium Fotografii Profesjonalnej i laborant na Katedrze Fotografii ASP w Poznaniu, uczestniczyłem w imprezie pod tytułem "Kłodzka Noc Artystów". Część fotograficzną tej, ze sporym rozmachem zrobionej imprezy, pilotował Jerzy Olek. Nie pamiętam już jakie prace tam pokazywałem i czy w ogóle jakieś, ostatecznie wtedy jeszcze miałem w sobie na tyle energii by przemieszczać się przez pół Polski, tylko po to żeby coś zobaczyć. Teraz niestety zdarza mi się to co raz rzadziej, teraz internet daje mi ten dziwny pozór uczestniczenia i oglądania wszystkiego na odległość. Wszystkiego i niczego. Wtedy u schyłku XX wieku bardzo wierzyłem w obraz, dziś moja pewności i wiara nie jest już tak niezachwiana. Dziś coraz częściej przypomina mi się raczej element wiary Islamu, o tym że w dniu Sądu Ostatecznego każdy kto stworzył wizerunek człowieka, nakazane mieć będzie aby go ożywił i mu się to nie uda i skazany zostanie na wieczne potępienie. Dziś myślę również, że koncepcja ta dotyczyć może nie tylko twórców ludzkich wizerunków, ale twórców obrazów w ogóle a zwłaszcza tych fotograficznych, tworzonych(?) robionych bez opamiętania. Bo czyż powielając rzeczywistość nie odbieramy jej trochę siły wyrazu?
Tak się jakoś złożyło, tak się musiało złożyć, że przyjaciel który uczestniczył również w tej imprezie, zapomniał rolki filmu. Paweł Kula, bo o nim mowa brał udział w wystawie "Trzeci wymiar", która była jednym z punktów imprezy. Ten wymiar pozornie niedostępny fotografii dotyczył jej właśnie, wtedy jeszcze częściej poszukiwało się czegoś w obrębie medium a żonglerka ideami odbywała się znacznie wolniej, zdawać by się mogło w zwolnionym tempie. Teraz przyszywamy idee do fotografii, tkając ten absurdalny patchwork, który zakrywa nam rzeczywistość. Kuratorem wystawy był profesor Piotr Wołyński. Wtedy jeszcze człowieka natchnionego ideą, że już za dekadę zaledwie, rolka filmu nie będzie owym condicio sine qua non do wykonania fotografii, uznano by za szaleńca. Wtedy też, tak się musiało złożyć wybraliśmy się wspólnie na poszukiwanie rolki filmu do aparatu średnioformatowego. Już wówczas zdobycie kliszy do aparatu nie było łatwym zadaniem. Niczym Argonauci wypłynęliśmy na ulice Kłodzka. O... beztroska Galicjo, ten dziwny klimat spowolnienia czuć tam było na każdym niemal kroku - drogerie, sklepy żelazne, sklepy papiernicze, jakieś delikatesy ale żadnych dyskontów, czy innych marketów. Kiedyś, ale już nie wtedy rolkę filmu można było dostać nawet w kiosku Ruchu. Przemierzaliśmy Kłodzko w poszukiwaniu kliszy, Paweł Kula, Konrad Smoleński i ja. Tak się złożyło, że po jakimś czasie natrafiliśmy na szyld FOTO MECWALDOWSKI, można się było spodziewać że nie znajdziemy sklepu fotograficznego w Kłodzku i choć bardziej chodziło o wyprawę pozostawała jakaś nadzieja, ale to co znaleźliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Wpadliśmy w fałdę czasu i wylądowaliśmy w Kłodzku w latach 50, 60, 70... to były chyba czasy najlepszej świetności tego zakładu fotograficznego. Weszliśmy nieśmiało na klatkę schodową kamienicy jakby przeczuwając coś. Tuż przy wejściu w drewnianej gablocie widniał szyld z ręcznie malowanym wizerunkiem jakiegoś powiększalnika który w naszym przekonaniu mógłby pamiętać czasy Noego, u szczytu gabloty za szybą misternie udrapowana tkanina niegdyś czerwona , teraz będąca zaledwie jej śladem. Kiedy wchodziliśmy po schodach brudnej klatki schodowej, fałda czasu powoli rozszerzała się a my ze zdziwieniem zapadaliśmy się w niej. Zapadaliśmy się w niej... pnąc się schodami ku górze, mijając po drodze kolejne gabloty, w których na tle słomianek oprawione w ramy wisiały widmowe portrety piękności sprzed pół wieku. W każdej z gablot ta czerwona materia u góry, jak opadająca powoli kurtyna po spektaklu który dobiegał końca, spektaklu pod tytułem: Fotograf XX wieku. Portrety kobiet które podziwialiśmy wydawały się nam doskonałe - misternie ufryzowane włosy, starannie dobrane pozy i ŚWIATŁO. Z całą pewnością nie były to zdjęcia legitymacyjne, choć i takie powstawały w zakładzie. Kiedyś te portrety wisiały na honorowych miejscach w jakichś domach, spoczywały w portfelach z celuloidowym okienkiem, ujawniane tylko po magicznej formule materializacji: TO MOJA DZIEWCZYNA! Nie było wtedy wątpliwości, że to nie fotografia, to była żywa postać, to były ONE: dziewczyny, kochanki później pewnie żony, matki, babcie. Były pamiątką, fetyszem, obiektem uwielbienia, czy wyrzutem sumienia wreszcie. Taki wyrzut sumienia czy pozbawione złudzeń uczucie nieraz podarte lądowało w koszu, a w tym nieodwołalnym akcie było znowu coś z magii która odbierała status istnienia nie fotografii lecz osobie. Przyszła mi do głowy myśl, że którąś z tych kobiet mogliśmy minąć na ulicy albo spotkać w odwiedzanym sklepie - zasuszoną, zgarbioną i pomarszczoną, uporczywie próbującą odnaleźć cenę na egzotycznym opakowaniu kostki mydła w drogerii. Byliśmy w jakiejś pułapce, schody wydawały się nie mieć końca. Kiedy dotarliśmy na górę zastukaliśmy do drzwi. Nie było nawet śladu po dzwonku, a w drzwiach ukazał się FOTOGRAF. Dziś próżno próbuję wywołać jego rysy w pamięci, przypomina mi się jakaś półprzezroczysta twarz powoli próbuję nadać jej kształty, a kiedy wydaje mi się że już, już go widzę okazuje się że to kto inny, kogo lepiej pamiętam bo widziałem na jakiejś fotografii, ale jest mniej prawdziwy. Dlaczego? Nie udało nam się wtedy wejść do zakładu, Pan odprawił nas, nakazując przyjść w dniu następnym. O rolce filmu jakoś dziwnie zapomnieliśmy, nie pamiętam też co działo się w międzyczasie, zanim znowu zastukaliśmy do drzwi i udało nam się wejść do środka. Od progu zaczął na nas pokrzykiwać, udało nam się powiedzieć że zależy nam... powiedzieć że chcemy... wspólny portret. Usadził nas na jakiejś kanapie bez oparcia, Paweł był przeziębiony więc od czasu do czasu pokasływał, Mistrza strasznie to denerwowało ciągle pokrzykiwał i wydaje mi się że gestykulował przy tym. Oświetlił nas dwiema lampami, ale to nie światło ale On hipnotyzował nas wzrokiem. Przysiągłbym, że kiedy naświetlał listek filmu słyszałem jego` głos, choć nie poruszał ustami: teraz zapadacie w wieczność, nie ma odwrotu . Do dziś jestem pewien że dyfuzory lamp wykonane były z cienko wyprawionej cielęcej skórki, z tyłu dał oczywiście kontrę - klasyka! Wszystko było tam omszałe, kanapa na której siedzieliśmy, lampy, drewniany aparat 13 x 18 cm, statyw i sam ON, mistrz tej dziwnej ceremonii w środku której się tam znaleźliśmy, bo tak się musiało zdarzyć. Uczestniczyliśmy w jakimś dziwnym obrzędzie, a wizyta zdawała się nie mieć końca. Zupełnie jakbyśmy przekraczając drzwi zakładu wyrwali go ze snu który trwał wiek, a on zmaterializował się na chwilę i zniknął na zawsze. Na drugi dzień odebraliśmy odbitki, styki na matowym papierze, artefakt bez którego dziś pewnie nie uwierzyłbym w prawdziwość zdarzenia. A jednak pamięć jest prawdziwa dopóki nie zechce się jej utrwalić, nadać jej określonego kształtu. Pozostała wspólna fotografia na której patrzymy wprost przed siebie.
Ze skupieniem, zdziwieniem czy z przerażeniem; może wyglądamy przyszłości przenikając jednocześnie w nieskończoność. Utrwalić pamięć to wywołać obraz, obraz w słowach może jednak przybierać dowolne kształty dopóki nie jest fotografią. Tak na prawdę nie jestem pewien jak to wtedy wyglądało, może było zupełnie inaczej niż spróbowałem to opisać?
P.S.
Wiele lat później odnalazłem negatyw z kompaktu, dokumentujący naszą wyprawę. Był beznadziejny. Prócz ziarna srebra (artefakt) niewiele było na nim widać. Wiele lat później Paweł odwiedził Konrada. Na biurku przy którym znajdowało się jego stanowisko pracy, obok komputera leżał obsrany przez muchy negatyw. Ten negatyw z wizyty u FOTOGRAFA, ten negatyw z podróży w czasie. Kiedy się o tym dowiedziałem nie czułem oburzenia. Pomyślałem później i postanowiłem w to uwierzyć, że być może Konrad nie mógł oswoić się z tamtym zdarzeniem i pozwolił rzeczywistości by zrobiła to za niego. Ostatecznie nawet zasrana rzeczywistość jest bardziej pewna od magii widmowej fotografii zaklętej w drobinkach srebra, fotografii która nigdy do końca nie da się zamknąć w słowach.
Tak się jakoś złożyło, tak się musiało złożyć, że przyjaciel który uczestniczył również w tej imprezie, zapomniał rolki filmu. Paweł Kula, bo o nim mowa brał udział w wystawie "Trzeci wymiar", która była jednym z punktów imprezy. Ten wymiar pozornie niedostępny fotografii dotyczył jej właśnie, wtedy jeszcze częściej poszukiwało się czegoś w obrębie medium a żonglerka ideami odbywała się znacznie wolniej, zdawać by się mogło w zwolnionym tempie. Teraz przyszywamy idee do fotografii, tkając ten absurdalny patchwork, który zakrywa nam rzeczywistość. Kuratorem wystawy był profesor Piotr Wołyński. Wtedy jeszcze człowieka natchnionego ideą, że już za dekadę zaledwie, rolka filmu nie będzie owym condicio sine qua non do wykonania fotografii, uznano by za szaleńca. Wtedy też, tak się musiało złożyć wybraliśmy się wspólnie na poszukiwanie rolki filmu do aparatu średnioformatowego. Już wówczas zdobycie kliszy do aparatu nie było łatwym zadaniem. Niczym Argonauci wypłynęliśmy na ulice Kłodzka. O... beztroska Galicjo, ten dziwny klimat spowolnienia czuć tam było na każdym niemal kroku - drogerie, sklepy żelazne, sklepy papiernicze, jakieś delikatesy ale żadnych dyskontów, czy innych marketów. Kiedyś, ale już nie wtedy rolkę filmu można było dostać nawet w kiosku Ruchu. Przemierzaliśmy Kłodzko w poszukiwaniu kliszy, Paweł Kula, Konrad Smoleński i ja. Tak się złożyło, że po jakimś czasie natrafiliśmy na szyld FOTO MECWALDOWSKI, można się było spodziewać że nie znajdziemy sklepu fotograficznego w Kłodzku i choć bardziej chodziło o wyprawę pozostawała jakaś nadzieja, ale to co znaleźliśmy przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Wpadliśmy w fałdę czasu i wylądowaliśmy w Kłodzku w latach 50, 60, 70... to były chyba czasy najlepszej świetności tego zakładu fotograficznego. Weszliśmy nieśmiało na klatkę schodową kamienicy jakby przeczuwając coś. Tuż przy wejściu w drewnianej gablocie widniał szyld z ręcznie malowanym wizerunkiem jakiegoś powiększalnika który w naszym przekonaniu mógłby pamiętać czasy Noego, u szczytu gabloty za szybą misternie udrapowana tkanina niegdyś czerwona , teraz będąca zaledwie jej śladem. Kiedy wchodziliśmy po schodach brudnej klatki schodowej, fałda czasu powoli rozszerzała się a my ze zdziwieniem zapadaliśmy się w niej. Zapadaliśmy się w niej... pnąc się schodami ku górze, mijając po drodze kolejne gabloty, w których na tle słomianek oprawione w ramy wisiały widmowe portrety piękności sprzed pół wieku. W każdej z gablot ta czerwona materia u góry, jak opadająca powoli kurtyna po spektaklu który dobiegał końca, spektaklu pod tytułem: Fotograf XX wieku. Portrety kobiet które podziwialiśmy wydawały się nam doskonałe - misternie ufryzowane włosy, starannie dobrane pozy i ŚWIATŁO. Z całą pewnością nie były to zdjęcia legitymacyjne, choć i takie powstawały w zakładzie. Kiedyś te portrety wisiały na honorowych miejscach w jakichś domach, spoczywały w portfelach z celuloidowym okienkiem, ujawniane tylko po magicznej formule materializacji: TO MOJA DZIEWCZYNA! Nie było wtedy wątpliwości, że to nie fotografia, to była żywa postać, to były ONE: dziewczyny, kochanki później pewnie żony, matki, babcie. Były pamiątką, fetyszem, obiektem uwielbienia, czy wyrzutem sumienia wreszcie. Taki wyrzut sumienia czy pozbawione złudzeń uczucie nieraz podarte lądowało w koszu, a w tym nieodwołalnym akcie było znowu coś z magii która odbierała status istnienia nie fotografii lecz osobie. Przyszła mi do głowy myśl, że którąś z tych kobiet mogliśmy minąć na ulicy albo spotkać w odwiedzanym sklepie - zasuszoną, zgarbioną i pomarszczoną, uporczywie próbującą odnaleźć cenę na egzotycznym opakowaniu kostki mydła w drogerii. Byliśmy w jakiejś pułapce, schody wydawały się nie mieć końca. Kiedy dotarliśmy na górę zastukaliśmy do drzwi. Nie było nawet śladu po dzwonku, a w drzwiach ukazał się FOTOGRAF. Dziś próżno próbuję wywołać jego rysy w pamięci, przypomina mi się jakaś półprzezroczysta twarz powoli próbuję nadać jej kształty, a kiedy wydaje mi się że już, już go widzę okazuje się że to kto inny, kogo lepiej pamiętam bo widziałem na jakiejś fotografii, ale jest mniej prawdziwy. Dlaczego? Nie udało nam się wtedy wejść do zakładu, Pan odprawił nas, nakazując przyjść w dniu następnym. O rolce filmu jakoś dziwnie zapomnieliśmy, nie pamiętam też co działo się w międzyczasie, zanim znowu zastukaliśmy do drzwi i udało nam się wejść do środka. Od progu zaczął na nas pokrzykiwać, udało nam się powiedzieć że zależy nam... powiedzieć że chcemy... wspólny portret. Usadził nas na jakiejś kanapie bez oparcia, Paweł był przeziębiony więc od czasu do czasu pokasływał, Mistrza strasznie to denerwowało ciągle pokrzykiwał i wydaje mi się że gestykulował przy tym. Oświetlił nas dwiema lampami, ale to nie światło ale On hipnotyzował nas wzrokiem. Przysiągłbym, że kiedy naświetlał listek filmu słyszałem jego` głos, choć nie poruszał ustami: teraz zapadacie w wieczność, nie ma odwrotu . Do dziś jestem pewien że dyfuzory lamp wykonane były z cienko wyprawionej cielęcej skórki, z tyłu dał oczywiście kontrę - klasyka! Wszystko było tam omszałe, kanapa na której siedzieliśmy, lampy, drewniany aparat 13 x 18 cm, statyw i sam ON, mistrz tej dziwnej ceremonii w środku której się tam znaleźliśmy, bo tak się musiało zdarzyć. Uczestniczyliśmy w jakimś dziwnym obrzędzie, a wizyta zdawała się nie mieć końca. Zupełnie jakbyśmy przekraczając drzwi zakładu wyrwali go ze snu który trwał wiek, a on zmaterializował się na chwilę i zniknął na zawsze. Na drugi dzień odebraliśmy odbitki, styki na matowym papierze, artefakt bez którego dziś pewnie nie uwierzyłbym w prawdziwość zdarzenia. A jednak pamięć jest prawdziwa dopóki nie zechce się jej utrwalić, nadać jej określonego kształtu. Pozostała wspólna fotografia na której patrzymy wprost przed siebie.
Ze skupieniem, zdziwieniem czy z przerażeniem; może wyglądamy przyszłości przenikając jednocześnie w nieskończoność. Utrwalić pamięć to wywołać obraz, obraz w słowach może jednak przybierać dowolne kształty dopóki nie jest fotografią. Tak na prawdę nie jestem pewien jak to wtedy wyglądało, może było zupełnie inaczej niż spróbowałem to opisać?
P.S.
Wiele lat później odnalazłem negatyw z kompaktu, dokumentujący naszą wyprawę. Był beznadziejny. Prócz ziarna srebra (artefakt) niewiele było na nim widać. Wiele lat później Paweł odwiedził Konrada. Na biurku przy którym znajdowało się jego stanowisko pracy, obok komputera leżał obsrany przez muchy negatyw. Ten negatyw z wizyty u FOTOGRAFA, ten negatyw z podróży w czasie. Kiedy się o tym dowiedziałem nie czułem oburzenia. Pomyślałem później i postanowiłem w to uwierzyć, że być może Konrad nie mógł oswoić się z tamtym zdarzeniem i pozwolił rzeczywistości by zrobiła to za niego. Ostatecznie nawet zasrana rzeczywistość jest bardziej pewna od magii widmowej fotografii zaklętej w drobinkach srebra, fotografii która nigdy do końca nie da się zamknąć w słowach.
poniedziałek, 16 lipca 2012
Palec historii
W sercu Borów Tucholskich w Czersku jest taki komis, czy też sklep ze wszystkim z drugiej ręki, który kilkukrotnie odwiedzałem z przyjaciółmi w poszukiwaniu rzeczy zbytecznych. Wszystko co się tam znajduje pochodzi z Niemiec, a znaleźć tam można przedziwne przedmioty: drewnianą drabinę; przyłożysz ucho słychać jak skrzypi, po której jakiś stary człowiek wspinał się po narzędzia w garażu, zwoje przewodów i kabli; które kiedyś z pewnością do czegoś służyły, coś można było nimi połączyć, płynął w nich jakiś dźwięk ukryty, czy potencjalne ciepło, a teraz leżą zakurzone w kartonie łącząc powietrze z niczym, kubki z widmowych miast, pamiątki wyjazdów urlopowych do jakiś bliżej nieznanych kurortów, kieliszki z których dawno zwietrzał już ostatni toast, ubrania które kilkukrotnie wychodziły i ponownie wracały do mód. Dwa wąskie pomieszczenia zapchane tym wszystkim, z unoszącym się w powietrzu niemal już doszczętnie zwietrzałym zapachem prywatności i jeszcze niewielki aneks, w którym nagromadzone są kolekcje przedmiotów biurowych: segregatory, zszywacze, dziurkacze; które wycięły tyle krążków papierowego konfetti, że można by nim zasypać cały Berlin, z przełomu XIX I XX wieku, a z którego to Berlina pewnie niejeden ów dziurkacz pochodzi. Współczesność miesza się tam z historią i obok lampowego radia, znaleźć można walkmany w przeróżnych kolorach, w słuchawkach których dawno już zgasły przebrzmiałe dawno temu przeboje i jeszcze komputer, opatrzony karteczką Pentium II, z jakimś tam ram i dyskiem wielkości średniej pojemności dzisiejszego pendrive. To takie dziwne muzeum czasu, przegląd tych wszystkich przedmiotów które już dawno temu zapomniały, że mogą komuś służyć i teraz w tym dziwnym miejscu schroniły się, czy ukryły bezwolnie czekając na swoją Bóg jeden wie którą już szansę. Można tam znaleźć też stare albumy, ze zdjęciami i puste. Zwłaszcza te puste przerażają potencjalnością historii które już nigdy się nie wypełnią, bo dziś te historie w obrazach, migają i pulsują w cyfrowych ramkach, z szybkością z którą nie sposób ich zapamiętać. Właśnie z jednego z takich albumów, który kartkowałem zahipnotyzowany szelestem pergaminowych stron we wzory przypominające pajęczyny, a oddzielających kolejne pełne i puste strony wypadła fotografia...
Patrzyła na mnie dziewczynka, podlotek jak to się częściej mówiło w czasach w których z pewnością żyła. Stopy ozute w ciemne pantofelki, białe podkolanówki, prawa noga lekko wysuniętą do przodu. Biała sukienka spięta luźno, na której widać choć niewyraźnie zarys jakichś koronkowych wzorów. Zdjęcie jest lekko nieostre, ale nie jest to wina fotografa. Dziewczynka dumnie podpiera lewą rękę, próbując przyjąć poważną pozę, ale ręka ta powiększona nieco zdradza drugi jej kontur, a więc poruszyła się kipiąc z pewnością energią. Nieco pucułowata twarz, bujność blond loków i biała kokarda, z całej jej postaci znać pewność siebie. Tylko towarzyszący jej, siedzący z prawej strony miś spogląda na mnie nieobecnym spojrzeniem, jakby doskonale wiedział że wszystko to na nic. Jakby przeczuwał, że z tej pięknej chwili zatrzymanej w letnie popołudnie w jakimś ogrodzie, czy parku, nie zostanie nic oprócz skrawka światła zastygłego w srebrze papieru fotograficznego, a pamięć pozostanie pusta, gotowa by wypełnić ją jakąś tkliwą historyjką. Ale kiedy zapatrzony w kadr, próbowałem znaleźć w myślach jakąś lukę w której mógłbym umieścić ten obraz, skierowałem wzrok na dolną krawędź, gdzie już po za kadrem, znalazłem przypadkowy podpis ...
odciski palców fotografa. Brudne wywoływaczem palce pozostawiły ślad, rozmazane nie co lecz czytelne jeszcze linie papilarne, postmedialne punctum, albo miejsce od którego znowu zacząłem się zastanawiać, co w obrazie jest rzeczywiste.
środa, 13 czerwca 2012
To nie moja pamięć...
Natrafiłem kiedyś w dziennikach Franza Kafki na zdanie, które utkwiło mi w pamięci: "Fotografuje się po to by zapomnieć". Teraz w czerwcowe przedpołudnie wpatruje się w portret autora sentencji, ma pięć lat i pozuje do zdjęcia z barankiem patrząc gdzieś po za kadr, wydaje się być trochę nieobecny. Ubrany skromnie w coś na kształt marynarskiego mundurka, stoi centralnie w kadrze, w rozproszonym świetle atelier lśnią skórzane buciki, lewą ręką trzymając w okolicy klatki piersiowej przytrzymuje za uprząż baranka. Baranek ubrany w fikuśny kapelusik(?) z piórkiem, czy ozdobę jaką widywałem u cyrkowych kucyków. Baranek jest jeszcze bardziej nieobecny od przyszłego pisarza, gdyż prawdopodobnie już wtedy był martwy i wypchany. Zawsze ilekroć oglądam jakieś fotografie, z pamięci wynurzają się inne, potem kolejne i następne i już tonę w morzu obrazu. Fotografia, obraz, dokument narzędzie manipulacji historią... Wspominając swoje berlińskie dzieciństwo Walter Benjamin, opisuje traumatyczne przeżycie związane z wizytą u fotografa. Przy czym strach powoduje nie tyle samo spotkanie z fotografem co konieczność gry przed obiektywem, obowiązek upodobnienia się do kogoś, czy podporządkowania wizji fotografa. Precyzyjnie opisana sytuacja wyłania się z mroku przeszłości; nie chcę i nigdy nie będę musiał zobaczyć tego zdjęcia, młodego Waltera z sombrero w dłoni. Lepiej zapamiętuję scenę zbudowaną ze słów, podobnie jak całą książkę z której zdań wyłaniają mi się całkiem konkretne obrazy Berlina. Czy mam fotograficzną pamięć? Doświadczanie obrazu, jest czymś bardziej złożonym i zawsze bardziej fascynowało mnie to czego nie można zobaczyć, a co doświadczyć można po przez fotografię. Z tego też powodu nuży mnie współczesna wszechobecność fotografii i co raz częściej bawię się w zapamiętywanie zdarzeń których nie fotografuję.
poniedziałek, 26 marca 2012
...
Od kilku dni nie zrobiłem żadnego zdjęcia. Czuję się dobrze, wcale więcej nie palę, ani też więcej nie piję. Jest dobrze oddech mam spokojny, ręce nie trzęsą się, a myśli czyste. Czytam książki, jeżdżę z psem rowerem na wycieczki za miasto. Rzeczywistość w formie bezpośredniej jest fascynująca, a idee unoszą się łagodnie na wietrze.
Subskrybuj:
Posty (Atom)
Obserwatorzy
Work and exhibition
- Naked City Memory of Robert Wiene on Moscow International Foto Awards
- Made in Poland : Contemporary Pinhole Photography
- From series "Światłoczułe przesyłki" 2000 - .... r.
- From series - „Warianty obecności” - Self-portrait...
- Sommer Album
- Dokumentacja wystawy "Poetics of Light" Pałac Gube...
- Poetics of Light: Pinhole Photography - New Mexico
- Zarys Biologii Fantastycznej - Galeria Sztuki Wozownia - Toruń
- "Powolność zdarzeń" - Muzeum Okręgowe im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy
- Iliaster - cyanotype photography
- Naked City Memory of Robert Wiene on Moscow Intern...
- Strona główna