Translate

piątek, 21 września 2012

Szukając Foxa Talbota

Dla Pawła i Marii, na pamiątkę spotkania które trwa...


W zamku Lacock Abey nigdy nie byłem, ale mogę wam powiedzieć gdzie leży Dopiewo. To zaledwie pół godziny drogi od Poznania, jadąc w kierunku zachodnim. Taka wioska satelita Poznania, której większość mieszkańców jak przypuszczam; albo jakbym chciał pewnie wyjechała do Niemiec albo co dzień dojeżdża do pracy do Poznania. Obok biegnie kawałek autostrady więc aż chce się jechać dalej, najlepiej na zachód. Kilka ulic na krzyż, jakaś przychodnia, apteka i jeden market, który dla odmiany przywędrował tu z miasta. Jest też boisko i jakiś klub sportowy, którego ambicje kończą się na festynach i kiełbasce z grilla. Ile czasu mieszkali tam Paweł z Marią tego nie wiem, oni też dojeżdżali do miasta ale czy co dzień? Nie wiem, nie interesowałem się. Odwiedziłem ich tam kilka razy, kiedyś nawet przyjechałem z rowerem po to by rozejrzeć się po okolicy, która z pewnością jest bardziej malownicza niż sama miejscowość, bo wisie obok miasta kompletnie nie mają klimatu wsi. Dom w którym mieszkali, który wynajmowali nie był zbyt okazały. Parterowy budynek z początku XX wieku ze strychem, obok domu niewielki budynek gospodarczy, a za nim zapuszczony sad. Nieraz mijając takie miejsca widziałem jak ciężarne owocem gałęzie owocowych drzew pękają pod nadmiarem tego zbytecznego już gestu, pewnie z tym sadem było podobnie chociaż żadnej jesieni tam nie pamiętam. Większość ludzi mieszkających w takich satelickich wioskach nie żyje już z ziemi, Ci ze wsi uciekają do miasta, a Ci z miasta w odwrotnym kierunku. Domy niegdyś będące dorobkiem życia i dumą, podupadają stojąc nierzadko puste bo sprawy spadkowe ciągną się latami. Bywa że znajdą się amatorzy by wynająć coś takiego, jacyś outsiderzy, albo artyści. Skąd Paweł z Marią, dowiedzieli się o tym miejscu? Nie wiem, nie interesowałem się. Zazwyczaj zbyt wieloma spawami nie interesuje się, wolę snuć przypuszczenia i nużyć wyobraźnię. Pewnie robię to dla zabicia...nie czasu bo go szanuję, ale dla zabicia wyobraźni bo mam jej w nadmiarze. Wynajmowali właściwie pół domu, drugie pół zawalone było rzeczami po przodkach właścicieli. Ale dziwnego odkrycia dokonaliśmy na poddaszu budynku gospodarczego, nie pamiętam już dlaczego zdecydowaliśmy się w ogóle tam zaglądać. Niektórzy moi znajomi podobnie jak i ja również, mamy ten dziwny zwyczaj oswajania miejsc w których przebywamy. Samo takie oswajanie przestrzeni nie jest nawet niczym wyjątkowym w pewnym sensie to rodzaj atawizmu, coś jakby nieszkodliwie wynaturzona forma moszczenia sobie legowiska dla przestrzeni mentalnej. W każdym razie przystawiliśmy drabinę do małych drzwiczek na poddasze, być może dlatego że stała obok,a że kłódki żadnej nie było więc poczuliśmy się zaproszeni. Pamiętam opowieści Pawła i Marii, o snach o kimś kto kiedyś tam mieszał i od dawna nie żyje. Trudno mi powiedzieć czy były profetyczne, czy przydarzyły się już po tym odkryciu. Otwartym na tajemnicę tego typu przygody przytrafiają się nie rzadko. Gdy tam weszliśmy pod grubą warstwą kurzu, leżał bezmiar obecności w postaci przedmiotów wszelkiej użyteczności i kompletnie nieprzydatnych lecz ważnych. Kiedyś na wsiach, częściej niż w mieście zużytych przedmiotów nie wyrzucało się, kiedyś też te przedmioty miały większą żywotność i towarzyszyły rodzinom przez pokolenie. Trudno było by lekkomyślnie pozbyć się żelazka z duszą, które obok swojej ma też duszę po babci. Komórki i poddasza starych domów pełne są pamięci przedmiotów - milczących świadków. Jeśli nawet takie żelazko po babci lądowało gdzieś porzucone obok chałupy, ziemia powoli i z godnością przyjmowała je, jakby celebrując pamięć tym dziwnym obrzędem. Na tym zapomnianym poddaszu w kartonach, czy walizkach; z jakiegoś powodu pamięć pozbyła się szczegółów, znaleźliśmy bardzo osobiste przedmioty. Listy, chyba kartki pocztowe i pewnie też zdjęcia - ludzi z przeszłości na fotografiach, które nagle jakby ożyły pod spojrzeniem, bo życie starych fotografii karmi się pamięcią kogokolwiek kogo pociąga przemijanie. Wydaje mi się że wizyta tam trwała całą wieczność. Wydaje mi się też ,że wycofaliśmy się stamtąd raczej niż wyszliśmy a opuszczając to miejsce poczułem gwałtowną potrzebę oswojenia sytuacji, albo przeciwnie wykonania jakiegoś rytuału żeby ja zapamiętać. Chciałem natychmiast zrobić zdjęcie. Temat choć nieuświadomiony jeszcze pojawił się już po podstawieniu drabiny pod budynek obok domu. Coś się zaczęło dziać w głowie, uruchomiły się jakieś połączenia które wychwyciły detale z rzeczywistości, potrzeba było jednak czasu by obraz wyłonił się z chaosu pamięci.


Fox Talbot rzadko fotografował ludzi, przypuszcza się że powodem tego była niedoskonałość techniki którą opracował i udoskonalał. Kalotypowy negatyw bywał kapryśny i wymagał długich czasów ekspozycji. Czasem wydaje mi się że powody dla których częściej sięgał po inne tematy, głownie krajobraz i architekturę były zupełnie inne... Szczęśliwie ludzka ruchliwość była nieadekwatna do jego procesu. Tym bardziej te z jego fotografii na których jest obecny człowiek zapadają w pamięć, zapadają w wieczność. Portret żony, partia szachów to sceny które uznał za ważne, to sytuacje które muszą trwać wiecznie. Paradoksalnie on sam obok portretu sylwetkowego, najbardziej rozpoznawalny jest na fotografii wykonanej w technice jego konkurenta Daguerre'a.
Skoro drabina stała już pod budynkiem reszta w pewnym sensie była już oczywistością.
Pawłowi i Marii nie musiałem wyjaśniać jaki mam plan, w tajemniczy czy oczywisty sposób mój zamiar stał się dla nich jasny. Pozostało tylko przygotować Zeiss Ikontę: statyw, samowyzwalacz i cała ta dziwna i czasem nużąca celebra, choć w tym wypadku jednak dziwnie uzasadniona.


Naświetliłem raz ale tego było mało, nie można było przecież sprawdzić czy udało się, czy wyszło, czy naświetliło się jak powinno. Niczym zaklęcie po trzykroć powtórzyłem czynność, po to by mieć pewność. Może po to by odczynić i odpędzić duchy obudzone na poddaszu? Nie mogłem wtedy przypuszczać, że próbując oswoić dziwne obecności przodków domu w Dopiewie, obudzę inne obecności gotowe by ożywić się w magii fotografii.
Z pewnością minęło sporo czasu nim negatyw dojrzał do tego by go wywołać. Możliwe też że nie do końca pamiętałem co wywołuję kiedy wreszcie się do tego zabrałem. Próbuję sobie bezskutecznie przypomnieć co czułem kiedy po wszystkich procesach rozwinąłem film by go wysuszyć. Na negatywie zobaczyłem to coś, a przesiąknięty pamięcią sytuacji naświetlania nie mogłem uwierzyć w nic innego, niż w to że ujawnił mi się duch Foxa Talbota. Nigdy nie wiadomo co się obudzi, kiedy grzebać będziemy w pamięci która nas nie dotyczy. I choć dziś wiem że tego wiosennego dnia, a był to chyba kwiecień jak powszechnie wiadomo Najokrutniejszy miesiąc, który wyciąga gałęzie bzu spod ziemi, miesza wspomnienie z pożądaniem, niepokoi wiosennym deszczem zdrętwiałe korzenie. Tego wiosennego dnia więc wiał jak zwykle o tej porze roku silny wiatr, który poruszył jałowiec stojący w pobliżu ustawionego na statywie aparatu i ten jałowiec, zwyczajnie wiatrem poruszony wszedł w kadr. Jednak kiedy rozwijałem film do suszenia i oglądałem pod światłem lampy w łazience widziałem na negatywie ducha... ducha Foxa Talbota. Pamiętam to jak dziś, niby miał kamienną twarz, ale uśmiechał się... może nawet coś mówił...nie pamiętam.






1 komentarz:

  1. Marku, ten sen przyśnił się Pawłowi tego samego dnia w którym otworzyliśmy ten strych. Sen poprzedził to wydarzenie. Uhuuu Uhhuuu

    Pozdrawiamy serdecznie ze wspólnej ławki!

    OdpowiedzUsuń

Obserwatorzy