Translate

środa, 24 kwietnia 2024

Andrzej Maziec - appendix

 

               Jest 24 kwietnia, pierwszy słoneczny dzień od dłuższego czasu. Porządkując skrzynkę mailową, której zawartość stanowią głownie reklamy i oferty natrafiam na korespondencję z Michałem Tabaczyńskim redaktorem naczelnym Bydgoskiego Informatora Kulturalnego. Korespondencję która urwała się i pozostała niedokończona, jak wiele innych rozmów o sztuce i nie tylko. Tak bywa gdy w natłoku codzienności gęstej od zdarzeń, ich poziom istotności bywa odmienny dla stron prowadzących dialog. Ponieważ jednak tekst, który napisałem dwa miesiące temu w moim odczuciu wytrzymał próbę czasu. Postanowiłem zatem podzielić się i tekstem i polemiką która wokół niego powstała.                                                                              

9.02.2024

Szanowny Michale,

 

 W ostatnim numerze BIKu przeczytałem tekst Justyny, który wywołał we mnie mnóstwo emocji i sprowokował do napisania tekstu, który załączam. Cenię Twój wkład w obecny kształt informatora i mam nadzieję, że w przyszłości znowu znajdę w nim swoje fotografie, tym razem jednak słowa. Polemika na łamach BIKu, mogłaby wzbogacić pismo jeśli oczywiście uznasz, że to co przesyłam nadaje się do druku. 

 Z wyrazami sympatii 

 

                   Marek Noniewicz      

                                                                                                         14.02.2024

Drogi Marku,

 

bardzo Ci dziękuję za Twój tekst - to oczywiście zawsze cenne, kiedy coś, co publikujemy wywołuje emocje (niezależnie od tego, jakie to są emocje). To nie jest kurtuazja - zastrzegam. Mam kilka problemów z tym tekstem (i dlatego jego ewentualny druk uzależniam od wprowadzenia pewnych zmian - właśnie z tego powodu na razie żadnej decyzji nie podejmę). 

 

Moja podstawowa obiekcja związana jest z tym narracyjnym wprowadzeniem do twojego tekstu. Otóż dostrzegam w nim - skrywaną, oczywiście, ale chyba nie za dobrze (co, dopuszczam taką ewentualność, jest może najzupełniej celowe) - polemiczność opartą na wywołującej mój sprzeciw protekcjonalności wobec "sympatycznej koleżanki Justyny". Ale nawet jeśli nie miałeś takiego zamiaru i ja źle interpretuję, to jest coś jeszcze... Otóż ja akurat lubię polemiki, ach, lubię je może nawet za bardzo, ale nie wydaje mi się, żeby Justyna dobrze się czuła w takim polemicznym trybie (łagodnie rzecz ujmując). A ja, tak moją rolę też postrzegam, nie mogę wymagać od autorów, których zapraszam do współpracy, żeby musieli znosić sytuacje dla nich niewygodne. Tym bardziej, że jej tekst nie jest zaczepny, nie dotyczy oceny jakiegoś zjawiska w kulturze najnowszej, o nic nie walczy - to antykwaryczne w istocie wspomnienie, jedna z odsłon radykalnie osobistego (taki był w zamyśle, ale - z tego, co widzę - Justyna bardzo się stara oddać sprawiedliwość nawet temu, czego do końca nie podziwia) rankingu zdarzeń z ostatnich 50 lat.

 

Ale mam wątpliwość może jeszcze bardziej zasadniczą, bo merytoryczną. Otóż ja akurat nie uważam, żeby Andrzejowi (którego całkiem nieźle zresztą znałem - może nie bardzo długo, bo od 2003 roku, ale jednak) należało się coś więcej niż wzmianka w trzystronicowym tekście. Sądzę, że jesteś po prostu zbyt dla niego łaskawy i Twoje interpretacje jego prac są lepsze niż same jego prace (i - co może mniej istotne, ale jednak - lepsze i zmyślniejsze niż jego twórcza świadomość, szersze niż jego artystyczne horyzonty). Może i miał lepsze momenty, ale ja zapamiętałem go jednak ze słabych: tandetnego do bólu gestu (tak w wymiarze idei, jak i wykonania) odrysowywania tablicy nagrobnej jego matki, kiczowatych widoków chmur, marnych portretów i wyjątkowo nieciekawej fotografii miejskiej zebranej w albumie wydanym w Margrafsenie (nie pamiętam tytułu - "Bydgoszcz"? "Z Bydgoszczy"? - a nie chce mi się grzebać w kartonach w piwnicy, gdzie leży). Jedna rzecz to jego postać (barwna, dość zabawna, często nawet urocza) i przynależność do tej węgliszkowej cyganerii (ja akurat nie znosiłem tego klimatu wzajemnej adoracji i fałszywych hierarchii opartych na koleżeństwie, zadufania i artystowskiej pozy), a inna rzecz to jego sztuka - tę oceniam surowiej nawet niż jego węgliszkowe towarzystwo.

 

Być może to błąd paralaksy - nie byłem z racji wieku świadkiem jego być może najlepszych prac i akcji, znam je tylko z przekazów, dokumentacji, rozmów. Ale dopuszczam możliwość, że Twoja ocena jest obarczona tym samym błędem, tylko o przeciwnym znaku. 

 

Jako że Twój tekst wymaga również redakcji językowej, mógłbym przy okazji przygotować propozycję jego wersji, którą moglibyśmy może opublikować. Pytanie, czy w ogóle na jakieś ingerencje byś się zgodził. Jeśli tak, daj mi, proszę, znać, to spróbuję się zastanowić, coś przygotować w przyszłym miesiącu i Tobie przesłać. Jeśli nie, nie będziemy tracić czasu.

 

Serdecznie

Michał

 

dr Michał Tabaczyński

"Bydgoski Informator Kulturalny": red. naczelny

Warsztat L.: Sekcja Literatury i Nowych Mediów MCK: kierownik

                                                  

17.02.2024

 

Michał, bardzo dziękuję za odpowiedź. 

Tekst mój w pierwszych wersjach był jeszcze bogatszy w rozmaite emocje, może to taki trening osobisty.

Twoje uwagi są cenne i poniekąd trafne, ale po kolei.

 

Jeśli w mojej narracji pojawia się protekcjonalność, to nie celowo, może podświadomie, ale zdecydowanie nie celowo.

Trudno nie zgodzić się z faktem, że Justyna starała się rzetelnie opisać pewne zjawisko, którego charakterystykę mogła przedstawić subiektywnie. Z jej punktu widzenia pewne wydarzenia były ważne inne mniej. Mój punkt widzenia jest inny, ale w znacznej mierze wsparty na opinii uczestnika tamtych wydarzeń, Bogdana Chmielewskiego. W polemikę z Justyną wprowadzam słowa artysty, który był świadkiem Akcji Lucim, dla mnie jego ocena jest bardzo ważna.

Twój punkt widzenia na publikację tego co przesłałem, w formie jaką ma obecnie (nie mówię o warstwie językowej) też jest obarczony tym błędem paralaksy. Błąd paralaksy znam doskonale, występuje w aparacie z którego lubię korzystać, a którego konstrukcja z racji tego wymaga szczególnej uważności przy pracy. Twój punkt widzenia, wynika z faktu, że pracujesz w instytucji, znasz ludzi i zależy Ci na nich. I mnie prawdę mówiąc było by przykro wprawiając w zakłopotanie Justynę, wytykając jej jakieś antykwaryczne nieścisłości. 

Może należałoby pójść do Justyny i z nią pogadać? 

Przenieść tą polemikę w kameralny wymiar? 

Jednak BIK jest czytany również przez innych, tych którzy nie pamiętają przeszłości tak dokładnie i może dlatego warto starać się o rzetelność, dla innych bydgoszczan.

 

Szanuję Twój punkt widzenia na sylwetkę Andrzeja Mazieca, zdaję sobie sprawę, że liczne grono postrzega go w podobny sposób.

Towarzystwo z Węgliszka i dla mnie wydawało się mocno przykurzone, ale ja nie zapamiętałem na Andrzeja w tym tle.

To dobrze, że potrafisz przywołać jego słabsze momenty, album wydany przez Margrafsen rzeczywiście był bardzo słaby. Ale już jego udziały w Konstrukcji w procesie, organizowanej przez Gosię Winter, były lepszymi momentami. Jak każdy artysta miał więc lepsze i słabsze momenty, a ja wolę pamiętać te lepsze, a o złych w ogóle zapomnieć. Bo były też występy Andrzeja w japońskiej wersji reklamy żubrówki. Nie chcę jednak demitologizować jego trybu życia, ukazując znane wszystkim bolesne fakty. Zwracam uwagę, że robił też ważne rzeczy i w tym celu wspominam dwie jego prace, starannie je  opisując.

 

Bardzo jestem Ciekawy twojej redakcji tekstu, więc jeśli poświęcisz mu trochę czasu i skorygujesz wedle uznania to chętnie go przeczytam. Ja również siądę do tego tekstu jeszcze raz, wykorzystam Twoje uwagi i zobaczymy, co mi wyjdzie. 

Jeśli uznasz, że warto to opublikować, to dobrze, jeśli nie ?

Może wrzucę go na mojego martwego prawie bloga

 

 

Pozdrawiam serdecznie 

Marek Noniewicz 

-----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------

 Jest 24 kwietnia, a ja czytam swój tekst o Maziecu i co raz bardziej mi się podoba.

 

Andrzej Maziec - appendix .

W odpowiedzi na artykuł Justyny Gongały-Wyzujak, BIK luty 2024

Od zawsze miałem problem z rozpoznawaniem emocji, nie inaczej było i tym razem. Kiedy pod koniec stycznia odwiedziłem Galerię Wspólną, po objerzeniu aktualnej wystawy zobaczyłem na stole kolejny, lutowy numer Bydgoskiego Informatora Kulturalnego. Nastrój miałem raczej wyrównany, powiedziałbym nijaki, czułem się jak mrówka zagubiona w przestrzeni międzygalaktycznej[1], czyli tak jak zazwyczaj w miejscach publicznych. Wystawa, jak każda zbiorowa, nierówna, gęsto rozmieszczone na ścianach prace nie tworzyły między sobą dialogu. Po krótkiej rozmowie z Justyną, która w Galerii pracuje, bez estetycznego wzruszenia obejrzaną wystawą wyszedłem. Zszedłem po schodach, bogatszy o nowy numer BIKu. Dzień był wyjątkowo ciepły i słoneczny zważywszy na porę roku, z braku lepszego zajęcia postanowiłem udać się do Biblioteki na Rynku, a tam czekając na realizację zamówienia zacząłem przeglądać BIK.

Jeszcze w Galerii zerknąwszy na okładkę Informatora, zaintrygował mnie artykuł o działaniach Grupy Lucimskiej, autorstwa Justyny Gongały – Wyzujak, tej właśnie z którą rozmawiałem chwilę wcześniej. Działania Grupy znam wprawdzie dość dobrze, ale byłem ciekawy artykułu. Wiem, że BIK przywołując w związku z różnymi jubileuszami wydarzenia z przeszłości, musi z konieczności ograniczyć się do telegraficznych skrótów. Jednak przebijając się przez kolejne akapity tekstu z mnóstwem odnośników bibliograficznych, czułem najpierw zniecierpliwienie, może złość, a na końcu smutek. I chociaż miałem problem, w określeniu proporcji tych trzech emocji, w końcu z niezwykłą, jak rzadko klarownością rozpoznałem dominujące uczucie smutku. Na trzech stronach artykułu, w których z różną częstotliwością pojawiały się nazwiska artystów uczestniczących w działaniach w Lucimiu, znalazłem zaledwie wzmiankę o udziale Andrzeja Mazieca. Zdałem sobie sprawę, że mój smutek wynika ze świadomości permanentnego wręcz pomijania znaczenia sylwetki Andrzeja w życiu kulturalnym miasta i regionu. Przyczyn tej sytuacji może być wiele, ale później pomyślałem, nie chcąc frustrować się tą świadomością i mając jednocześnie przekonanie, że  twórczość Andrzeja przez lata wzbogacała życie kulturalne miasta, postanowiłem przytoczyć kilka najważniejszych faktów dotyczących tego artysty. Uznałem, że ograniczę się do samej Akcji Lucim, zdarzeń ją poprzedzających i tych które nastąpiły zaraz po niej. Żeby jednak nakreślić tło moich refleksji na temat Mazieca muszę odrobinę cofnąć się w czasie.

W roku 2018 pracując w Muzeum Fotografii w Bydgoszczy, podjąłem się zadania realizacji filmu „Andrzej Maziec – postać autentyczna”. Kiedy przystępowałem do pracy nad filmem miałem jedynie mglistą wizję jego ostatecznego kształtu i przekonanie, że realizując go spłacam Andrzejowi jakiś bliżej niesprecyzowany dług. Ograniczony skromnym budżetem i czasem wynikającym z realizacji zadania w ramach Grantu który finansowało miasto Bydgoszcz, udało mi się zrobić coś, co z perspektywy czasu uznałbym zaledwie za namiastkę tego co planowałem. Oglądając film dziś doskonale zdaję sobie sprawę z jego niedostatków, nie mógłbym jednak nie docenić spotkań z bohaterami którzy zdecydowali się podzielić swoimi wspomnieniami o artyście.  Najbardziej zapadły mi w pamięć spotkania z tymi osobami z którymi wcześniej nie miałem dotąd kontaktu: Grażyną Bułatek i Bogdanem Chmielewskim. Grażyna upewniła mnie w przekonaniu jak niezmordowanym kronikarzem artystycznego życia był Andrzej, o tym samym w szerszym kontekście wspominała też Ela Kantorek. Jednak to Bogdan Chmielewski uświadomił mi jak wyjątkowym artystą był Maziec. Nie żebym wcześniej tego nie wiedział, ale usłyszałem od profesora słowa które mocno zapadły mi w pamięć: Andrzej miał słuch metafizyczny[2]

Udział Mazieca w Akcji Lucim nie był przypadkiem, poprzedziły go wydarzenia których bohaterem był sam Andrzej, jak i wspominający go w filmie Bogdan Chmielewski. I tutaj właściwie moja rola się kończy, nadmiar słów tak samo męczy mnie jak nadmiar obrazów, spakuję więc w paczkę fakty które przytoczył profesor Chmielewski w swoim tekście.[3]

Pierwsze spotkanie Mazieca z Chmielewskim miało miejsce w październiku 1976 roku, w czasie otwarcia wystawy Chmielewskiego w poczekalni dworca PKP w Bydgoszczy. Już następnego dnia Andrzej zaprosił przyszłego profesora na wystawę, którą realizował wspólnie ze Stanisławem Wasilewskim w podwórku na bydgoskiej Wenecji. Po latach profesor wspomina: Pamiętam dobrze to jesienne popołudnie i zdjęcia zdumiewające siłą wyrazu, dojrzałą refleksją nad przedstawianym światem. Ludzie, portrety, epizody, mury, okna, detale - faktografia przeniknięta metafizyką. Enklawa zatrzymanego czasu jak u małych mistrzów holenderskich. To stały rys twórczości Andrzeja i jego odczuwania. Z pewnym patosem można powiedzieć, że umiał wypatrzeć i utrwalić w kadrze wieczność w życiu codziennym.[4] Nie trudno zauważyć, że tak pionierskie w owym czasie działania w przestrzeni publicznej, pojawiły się niemal jednocześnie u Mazieca i Chmielewskiego, to wspólne postrzeganie rzeczywistości było podstawą dalszej wieloletniej współpracy, zwłaszcza w kontekście działań w Lucimiu, gdzie Andrzej kontynuował swoje autorskie spojrzenie w działaniach site scpecyfic, używając też fotografii. To nie mylnie opisane w tekście opublikowanym w lutowym BIKu, działanie z lustrami, których Maziec nie fotografował (zaaranżował procesję z lustrami z domów mieszkańców Lucimia, nawiązując zapewne do dziewiętnastowiecznej refleksji Oliwiera W. Holmesa który nazwał fotografię „lustrem z pamięcią”), a Galeria 1914 była najmocniejszą wypowiedzią Mazieca w cyklu, działań lucimskich.  Sam Chmielewski wspomina tą artystyczną wypowiedź artysty pisząc[5]: Podczas finału „Akcji Lucim" (1978 r.) zachwycił realizacją „Galeria 1914". Na dużych fotografiach przedstawił portret swojego ojca oraz wizerunki czterech mieszkańców wsi, urodzonych w roku rozpoczęcia I wojny światowej.[6] Patrzyli z fotogramów ukazując los tamtej generacji, wypisany na twarzach i dokumentach. Siła tej prostej, przydrożnej instalacji trwa mimo upływu lat.

Trudno jednoznacznie ustalić, dlaczego Andrzej porzucił współpracę z Grupą Działania. Moim zdaniem zadecydowała o tym silna indywidualność artysty i jego problem odnajdywania się w działaniach formalnych. O ile pierwsze „Akcje Lucim” miały w sobie coś spontanicznego co artyście odpowiadało, o tyle późniejsze przybrały charakter bardziej sformalizowany, co było sprzeczne z jego naturą. Z pewnością miał już w planach realizację swojej Autorskiej Galerii Pamięci, która z czasem stała się jego opus magnum.

Dziś sylwetka Andrzeja Mazieca bywa najczęściej wspominana w kontekście Akcji Lucim, dzieje się tak dlatego, że kontynuatorzy działań lucimskich Grupa 111 – Bogdan Chmielewski, Witold Chmielewski i Wiesław Smużny są twórcami o uznanym dorobku i mają za sobą akademickie kariery, o które dbają. Andrzej nigdy o swój dorobek nie zabiegał i nie starał się go popularyzować, był na to zbyt skromny, albo też żył zawsze tą realizacją nad którą aktualnie pracował. Pytanie, czy warto uporządkować i popularyzować jego twórczość pozostawiam kwestią otwartą. Warto natomiast rzetelnie opisywać jego działania, zwłaszcza w kontekście tych wydarzeń, które miały doniosłe znaczenie w historii polskiej sztuki XX wieku. Na koniec jednak zacytuję Bogdana Chmielewskiego: sądzę, iż w Bydgoszczy należy przygotować wystawę, ukazującą dorobek Andrzej a Mazieca, tak aby z naszej winy nie uległ on rozproszeniu i nie przepadł w „Galerii Niepamięci".[7]

 

Bydgoszcz, 8 luty 2024 r.                                        Marek Noniewicz


    Dokumentacja spotkania artystów Akcji Lucim z mieszkańcami. Na fotografii od lewej Witold Chmielewski, Wiesław Smóżny, mieszkanka Lucimia, Bogdan Chmielewski, fragment sylwetki Andrzeja Mazieca (jak zwykle w cieniu), kolejna mieszkanka Lucimia i dwie kolejne postaci plecami do obiektywu nieznanego fotografa, jednak wiele wskazuje na że autorem zdjęcia był Stanisław Wasilewski. Ta konkretnie odbitka, na odwrocie nie była w żaden sposób opisana, a znajduje się w zbiorze korespondencji Marellego Bacciarellego, z którą przez krótką chwilę miałem kontakt i które to zdjęcie zreprodukowałem telefonem i pozwalam sobie upublicznić, dla dobra sprawy. 


[1] Cytat pochodzi z dialogu bohaterów filmu Mathieu Kassovitza Nienawiść 1995

[2] Z wypowiedzi Bogdana Chmielewskiego w filmie Andrzej Maziec – postać autentyczna https://www.youtube.com/watch?v=3T0SdRIrumw 09.02.2024

[3] Bogdan Chmielewski – Andrzej Maziec 1948-2015, Kronika Bydgoska, https://czasopisma.ukw.edu.pl/index.php/kronika-bydgoska/article/view/1334 06.02.2024

[4] Bogdan Chmielewski ibid.

[5] Bogdan Chmielewski ibid.

[6] Ojciec artysty urodził się w 1914 roku, praca miała też wybitnie osobiste odniesienia, jak większość prac Mazieca, żeby wspomnieć znajdującą się w zbiorach Muzeum Okręgowego w Bydgoszczy Walizkę Pani Janki – przypis autora.

[7] Bogdan Chmielewski ibid.

 

piątek, 2 lutego 2024

Homage to Bogdan Konopka

           I znowu tak się dzieje, że pisząc coś zupełnie innego natrafiłem na tekst starszy tekst. Tym razem poświęcony Bogdanowi. Czytam słowa pisane w innym miejscu w innym czasie, zostaję z nimi przez chwilę, a potem otwieram umysł jak okno i powoli wpuszczam to co teraz. Okoliczności się zmieniły, ale słowa znaczą to samo. 

            " Niedziela, słoneczne popołudnie, zasłonka rzuca cień na framugę okna, na jej cień nakłada się drugi, odległy nieregularny kształt tui rosnącej przed domem. Ten drugi cień, lekko kołyszącego się krzewu za oknem, ożywia kształt zasłonki, której mnogie formy trwają zaledwie mgnienie. Istnieją jednak w czasie, słoneczna animacja na użytek własny, prawie fotografia. Doskonałe tło do szukania słów o obrazie.

Nie mogę powiedzieć żebym dobrze pamiętał któreś ze zdjęć Bogdana, owszem znam je, ale w próbuję wywołać z pamięci konkretny obraz, konkretny kadr, poszczególne obrazy przesuwają  się w pamięci tworząc dziwną multiekspozycję, żywą i pulsującą. Żaden obraz nie trwa dłużej niż chwilę, a kiedy próbuję się skoncentrować by zatrzymać ten strumień, z dziwnego kalejdoskopu w oka mgnieniu wyłania mi się twarz Bogdana Konopki. Może rzeczywiście jest tak, że nasze wizualne dociekania z upływem lat tworzą mapę naszych twarzy?

Zupełnie inaczej jest kiedy przywołuję w pamięci spotkania z nim. Niemal z każdego  zapamiętałem jakiś szczegół, fragment rozmowy, sytuację czy atmosferę towarzyszącą spotkaniu, może jeszcze światło. Ile było tych spotkań? Nie pamiętam.

Ze spotkania w 2007 roku na Festiwalu Fotografii  w Łodzi pamiętam  Jego profetyczne z dzisiejszej  perspektywy słowa, że za chwilę każde miasto będzie miało swój Festiwal Fotografii. Trudno powiedzieć, dlaczego wyczułem  w tej wypowiedzi nutę dekadenckiego znużenia przeczuciem nadchodzącego nadmiaru, a może nawet pewną realną obawę? Z uczucia braku zawsze może się coś zrodzić, brak prowokuje do wypełnienia, nadmiar zaś zawsze pozostawia uczucie przesytu. Poetykę obrazów Bogdana Konopki  niemal zawsze tworzy skąpa ilość światła. Tylko on potrafił wyobrazić sobie jak zapisze się na negatywie obraz braku światła i z tego niedostatku tworzył nową jakość. To pewnie dlatego jego fotografie nigdy nie mogłyby mnie zmęczyć.

Rok 2012, spotkanie w Bydgoszczy. Pamiętam atmosferę warsztatów, które towarzyszyły wystawie Ineffabilis w Muzeum Okręgowym im. Leona Wyczółkowskiego. Był to szczególny i rzadki przypadek, kiedy fotografowanie, czynność dla mnie zawsze wymagająca intymności stała się na chwilę rodzajem wspólnej celebracji.

Potem chyba widzieliśmy się w Białymstoku na Festiwalu Interfoto, Bogdan zaskoczył mnie wizytą na dzień przed otwarciem mojej wystawy Iliaster. Wtedy Jacqueline zrobiła nam wspólne zdjęcie. To był rok 2017 moje ostatnie spotkanie z Bogdanem. Teraz trwamy sobie na tej fotografii, a przestrzeń wokół jest w nieustannym ruchu. 

                                                   foto. Jacqueline Konopka 
 

Uczucie braku jakie zostało po odejściu Bogdana, uczucie pustki. Została jednak też pamięć innej pustki, tej którą zamykał w formę na swoich fotografiach, zostały te rzadkie momenty kiedy w chwili fotografowania światło przywołuje pamięć o nim. Taka chwila wydarzyła się w czasie przenosin Muzeum Fotografii w Bydgoszczy. Sytuacja nie zaistniała sama z siebie, oczywiście przywołało ją światło. A więc to był rodzaj jakiejś iluminacji, która pozwoliła mi zaaranżować coś, co właściwie było prawie gotowe. Coś co zapowiadało już jakiś koniec, a może początek nowej historii? "


                      Homage to Bogdan Konopka. 2020 (original silver print)           Bydgoszcz


P.S.

Tekst powstał w styczniu 2020 i przeznaczony był do jakiejś publikacji, która nigdy się nie ukazała.

środa, 5 stycznia 2022

Fotopeutyka *

Przypomniało mi się że mam bloga! Już w Nowym Roku 2022 przydarzyła mi się pewna historia związana z obrazem, którą bardzo chciałem opisać. Chciałem ją opisać mimo tego że zrobiłem zdjęcie, ale zdjęcia w tym wypadku to tylko ilustracja i domagało się opisu, domagało się historii. Otworzyłem więc bloga i oto natknąłem się na inną niedokończoną opowieść! Nim więc opiszę nowszą historię, publikuję to co drzemało uśpione na jakimś serwerze i czekało.  

Na rynku kawał folii łata dziurę między straganami, łapiąc deszcz w tą dziwną pułapkę.
Światło latarni przegląda się w soczewce wody po deszczu, kiedy zrywał się wiatr rzucało na puste stragany refleksy, które biegały tam i z powrotem jakby nerwowo kogoś szukały.

  
   Poznań, Rynek Jeżycki nocą 1999 

Wycinek rzeczywistości, chwila zamknięta w obrazie i jej odwrotność - negatyw. Fotografia jako pamięć i jej lustrzane odbicie, a może ciemna strona? 

To ja, ale teraz już patrzę na kogoś innego.


    Poznań, ul. Prusa 2/9 pokój - Autoportret 1999

Negatyw...

Jego ciężar zawsze zdaje się z narastać upływem czasu, obszar doznań po spojrzeniu rozgałęzia się i meandruje w niejasne przestrzenie. Krajobrazy, pejzaże, architektura, postacie, twarze. Światło i cień, gamy tonów pośrednich, pożywka dla pamięci. Proust miał swoje magdalenki, rozmoczone w herbacie i rozmiękłe w czasie, w istocie Magdalenka była fotografią ciotki Leonii, synestetyczny obraz minionego. Ja mam synestetyczne szafy pełne minionego. Nie muszę nawet ich otwierać, wystarczy sama świadomość ich istnienia, ich zapach (?) przebłysk świadomości w odpowiednim momencie uwalnia obrazy z ich płaskich dwuwymiarowych więzień, wprost w otchłań wyobraźni. 

Zgromadziłem tyle zatrzymanego czasu.  poupychany po szafkach w pudełkach, segregatorach, wetknięte między karty książek, fotografie i negatywy, niczym ten kwiat będący wspomnieniem chwili kiedyś tak ważnej teraz zapomnianej, uśpiona kapsuła czasu śni swój sen o XX stuleciu, właściwie o jego ostatniej dekadzie.


Gdybym miał odpowiedzieć sobie na pytanie, kiedy się to zaczęło?

 FO TO GRA FIA, dzielę słowo na sylaby, obrazowa metafora jego łacińskiego źródła chociaż ciągle prawdziwa, zapędziła mnie w ślepą uliczkę. Bo owszem ciągle chodzi o rysunek światłem, ale kiedy wybieram dwie sylaby ze środka, czuję że jestem bliższy prawdy. TO GRA, a więc wszyscy jesteśmy hazardzistami. Wspominając instalację Erica Kesselsa, ze zdjęciami z Filckra rozrzuconymi w przestrzeni galerii, przywołałem z pamięci słowa znajomego który wspominał, że zamienił flaszkę na aparat. Czy to znaczy że fotografia może być nałogiem? 

A teraz to moje archiwum osobliwa narośl na rzeczywistości, ale zarazem jej część, bardzo istotna część. Archiwum które narasta.

Skąd bierze się to nieodparte wrażenie, że współczesna fotografia przypomina bardziej wiwisekcję rzeczywistości, niż nią samą? Poza ścianę niechęci przechodzą jedynie te obrazy które nie są dowodem, ale świadectwem. Świadectwo pojawia się wraz z obecnością i uczestnictwem, ale jak rozpoznać obecność i uczestnictwo? 

Archiwum nabiera znaczenia w zależności od czasu jaki nas od niego oddziela. Mistyfikacje na nic się nie zdadzą, ale mimo to próbujemy ( próbuję i ja ), tak jakby technika nadawała znaczenia opowieści, bo przecież obraz rozgałęzia się w czasie.

Kolejny raz oglądam Alicję w miastach, nie tyle oglądam co czytam obrazy budujące narrację tej opowieści. Mam wrażenie że obraz jest bohaterem wielu historii Wendersa, tak jak refleksja nad samym medium. W Alicji również fotografie są bohaterem filmu, przyglądam się im. 
Już w czasie przygotowań do filmu  Wenders przeczytał o przyszłościowym projekcie Edwina Landa, znanym później pod nazwą SX70, napisał więc do Land Company z prośbą o udostępnienie aparatu na potrzeby filmu. Po krótkim czasie przyszła odpowiedź pozytywna, warunkiem udostępnienia było zapewnienie, że film nie wejdzie na ekrany kin przed premierą aparatu. Aparat zaprezentowano w kwietniu 1972, film miał premierę w marcu 1974, aparat zrewolucjonizował fotografię, Alicja w miastach zadecydowała o losach Wendersa. 
To prawda że źródłem obrazu jest człowiek, ale przedmiot - aparat, odznacza na nim swoje piętno.
Mój pierwszy SX70 podróżował w paczce ze Stanów, jakie obrazy wcześniej widziało jego lustro? Zastanawiałem się śledząc miejsce pobytu paczki na stronie firmy kurierskiej.
Kurier nie zastaje mnie w domu i przynosi aparat Muzeum Fotografii, nieprzewidywalne związki przyczynowo skutkowe. Oglądam aparat jak film, jest dużo większy niż sobie wyobrażałem, przy otwieraniu paczki próbuję wciągać przez nos powietrze, amerykańskie powietrze przesiąknięte wytartymi mitami. Kiedy w domu ładuję czarno biały wkład i próbuję zamknąć, aparat wypluwa z zawrotną prędkością nienaświetlone kartki, nie nadążając część kartek zakleszcza się między rolkami. Wyciągam je na siłę, kartki powoli ciemnieją a w miejscu zakleszczenia pozostaje biała linia. Nie ma żadnego realnego obrazu. Zastanawiam się czy nie dzieje się tak dlatego, bo aparat nie przystaje już do tej rzeczywistości. 






Oglądam białą linie na ciemniejących kartkach polaroida, sztuczny horyzont, chemiczny horyzont granicy wyobraźni i pamięci. I już wiem co przedstawia, to szczelina pod drzwiami widoczna przy wyjściu z piwnicy w bloku w którym mieszkam z rodzicami, jest rok 1979. W piwnicy stoi mały chłopiec, przygląda się szczelinie pod drzwiami. W czasie kiedy wyciągał z piwnicy swój rower ktoś najwyraźniej zamknął drzwi. Teraz stoi na dole schodów i zahipnotyzowany wpatruje się w światło, zamyka oczy i szczelina pod powiekami robi się czarna. Za jakieś dwadzieścia pięć lat będzie wiedział, co to powidok, teraz to magia.

Teraz kolejny raz odbywam podróż po miejscach które wcześniej fotografowałem, daty zamazują się w pamięci. Pozostaje tylko pamięć fotografii, ale pamięć fotografii to w zasadzie wytarty slogan. 

Nie można nic powtórzyć. Wszechobecny cytat nie musi nim być, to tylko wskazówka do orientacji w przestrzeni historii sztuki. Nawet jeśli spróbujesz coś powtórzyć kontekst zawsze będzie inny pamiętam to zdanie z ust Zbyszka Trzeciakowskiego.

Pamiętam dużo rzeczy i znacznie lepiej te których nie próbowałem fotografować. 
 
* Fotopeutyka - termin po raz pierwszy użyty chyba w 1999 roku przez Pawła Kulę, terapia poprzez fotografię, weźcie to proszę pod uwagę.

czwartek, 3 września 2020

Spam wspomnień

No i dobrze, noga jest złamana i nic tego nie zmieni. Gdyby jeszcze ból był tak uciążliwy żeby nie myśleć, ale tak nie jest nadal myślę. W minionych latach wielokrotnie weryfikowałem empirycznie działanie spowalniaczy i przyspieszaczy różnych maści, mając nadzieję że któryś z nich skutecznie ograniczy tą czynność, ale żaden z nich nie sprawdził się na dłuższą metę. Mety wprawdzie nie próbowałem, ale wszystkie inne środki a i owszem. Tak było kiedyś.  Jak jest teraz?  Wstaję rano, robię śniadanie dla H. a potem żeby powstrzymać się od myślenia, albo od wessania przez otumaniający internet, zanim zmobilizuję się do czytania, albo do pisania, medytuje. To właściwie nic innego niż trwanie bez osądzania kogokolwiek i czegokolwiek, tylko się tak nazywa ładnie medytacja. Ale pomaga, pomaga nawet lepiej niż leki przeciwdepresyjne, które sprawdzałem kiedyś. Wspólnie jednak z panią doktor M.L. uznaliśmy że warto sprawdzić jak działa rzeczywistość w formie nie zmodyfikowanej. Okazuje się że jest całkiem znośna, w czym utwierdzam się każdego kolejnego dnia.
Gdybym jeszcze sprawniej się poruszał, zrobiłbym w domu wszystko co zaplanowałam że kiedyś zrobię, kiedy będę miał czas. Trudno mi teraz przypomnieć sobie co, ale zrobiłbym to, już właśnie zabieram się do pracy. Z listy rzeczy wybrałem jednak tę która nie wymaga mobilności, lub też wymaga jej w niewielkim zakresie. Postanowiłem zrobić porządek w archiwum fotograficznym i tekstowym, czuję że to coś jak ćwiczenia z pamięci. Zaczynamy.
Przypominam sobie jak na początku studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu mieliśmy za zadanie napisać esej o ulubionej fotografii, czy może esej o fotografii w ogóle, nie pamiętam dokładnie, a tekstu który wtedy powstał oczywiście nie mam. Było to na długo ( czy rzeczywiście ? ) przed upowszechnieniem edytorów tekstu, na długo przed upowszechnieniem się zapisu cyfrowego obrazów, ale nie jestem pewien czy był to całkiem inny czas? Ja w każdym razie już wtedy borykałem się z problemem archiwizacji. Negatywy wprawdzie zawsze zabezpieczane były w pergaminowe koszulki, ale już daty i miejsca pojawiały się na nich sporadycznie. O błogosławiony pliku EXIF, który pojawiłeś się wraz z cyfryzacją... Sam nie wiem co to zmienia, teraz niby daty stanowią jakiś punkt odniesienia, ale niematerialność utrudnia poszukiwania. Który to był dysk ? Jak nazwałem folder ? A plik ?
Znowu pada, a ja poddaję się melancholii bezproduktywnej i nużącej. Czy rzeczywiście? Przeczytałem co napisałem wczoraj i zastanawiam się nad aktualnością tego dziś. Pisałem coś o archiwum, ale nie wspomniałem o niepokoju jaki czasem we mnie wywołuje świadomość jego rozległości i bezużyteczności. To przecież żadne tam mapy porozrzucane na pustyniach zachodu, a nawet jeśli, to jedyne co jest w stanie je zadomowić to wspomnienia. Stłoczone ciasno w koszulkach, ściśnięte w segregatorach, obrazy w negatywach śnią swój sen o pamięci. Energia tej rzeczywistości skurczonej do dwóch wymiarów jest tak silna, że potrafi mnie obezwładnić. Nie ruszając się z miejsca próbuję wtedy odszukać w pamięci miejsce spoczynku tego odwróconego świata, widzę go, sam nie wiem ale chyba w odwróconej formie, najpierw sam obraz na negatywie a potem przypuszczalne miejsce spoczynku, jedna szafka, pudło z IKEI; potem na to wszystko nakłada mi się obraz miejsca gdzie wykonywałem zdjęcie, potem ludzie którzy ze mną byli w pobliżu, ale i tak archiwum przede wszystkim rozciąga się w czasie. Punktem zaś odniesienia pozostaję niezmiennie jakiś obraz.
Przypomniało mi się, jak przypominałem sobie "jak na początku studiów na Akademii Sztuk Pięknych w Poznaniu mieliśmy za zadanie napisać esej o ulubionej fotografii" Przypuszczam że mogło to być zadanie wyznaczone nam przez Alicję Kępińską, której wykłady zawsze pachniały tytoniem. Zazdrościłem jej kieszonkowej popielniczki wyłącznie do użytku osobistego palacza. Czy paliła na wykładach ? Niestety nie mam tego na zdjęciu, nie mogę skonfrontować wspomnień z rzeczywistością. Z pewnością pamiętam jednak że na wykładach wpadała w rodzaj transu, który hipnotyzował słuchaczy. Ponieważ nie mogłem znaleźć swojej ulubionej fotografii i po dziś dzień nadal szukam, napisałem że prześladuje mnie widmo obrazu który nie istnieje, ale który czeka na mnie abym go zamknął w bezczasie negatywu (bo wtedy był przede wszystkim negatyw). Tak bym to dziś napisał, tak to dziś napisałem,  ale jak napisałem wtedy nie pamiętam. Dokumentację poszukiwań mam poupychaną po szafach, czaka aby ją skatalogować, albo spektakularnie spalić. Oczywiście wcześniej przygotowując transmisję online z kilku kamer koniecznie.



     

Obserwatorzy