Nie to że brzydzę się komercją, choć pewnie po części i tak też jest; ale prawda jest taka, że jak coś się zaczyna zawsze ma ten posmak świeżości. Ten dziwny smaczek, czegoś nowego, żadnych tam plotek na wielką skalę czy machinacji innego rodzaju. Ktoś gdzieś tam coś o tym ci powie kto inny powtórzy, bąkną coś mimochodem w telewizji... Zresztą to przecież kino, a kino to magia, wehikuł czasu... cóż wtedy bardzo interesowałem się kinem, teraz niby też, choć prawdę mówiąc ostatnio częściej po prostu oglądam filmy.
Próbuję sobie przypomnieć który był to rok; oczywiście początek to Toruń, studiowałem wtedy i w miarę możliwości starałem się żyć wszystkim, co ciekawego działo się w mieście. A dziać się musiało niewiele, skoro z większości wspomnień najżywsze pozostały te z dziewięćdziesiątego drugiego, czy trzeciego, kiedy załapałem się na Camerimage. Z kinem z Torunia mam też parę innych wspomnień, zupełnie innych niż te festiwalowe, które miały miejsce zaraz potem. Kiedyś z przyjaciółmi z akademika wybraliśmy się na przegląd filmów Zanussiego. Większości z nas studiowała biologię, ale zupełnie szczerze i z jakiejś do dziś dla mnie niejasnej potrzeby próbowaliśmy się załapać na kulturę. Nikt wtedy nie słyszał o wyścigu szczurów , nauka interesowała nas jako idea sama w sobie, a czasu było dość. Po seansie „Iluminacji”, nie doznaliśmy jej bynajmniej. W milczeniu wracaliśmy do akademika nr.7, nikt nawet nie miał ochoty na piwo. Z perspektywy czasu dziś wiem, że przeraziła nas coraz bliższa perspektywa konieczności podejmowania wyborów, ale jakoś nikt nie chciał tym głośno powiedzieć, a zamiast bić się z myślami trzeba było coś zrobić, coś konkretnego, namacalnego wyrwać się jakoś ze szpon tej nieokreślonej melancholii. O piątej nad ranem ściśnięci w maluchu kolegi wylądowaliśmy na parkingu pod oceanarium w Gdyni, nostalgia opuściła nas już za Toruniem, motyw drogi zawsze działa ożywczo. Ale coś dziwnego stało się z nami znowu, tam pod oceanarium, kiedy przez szyby obserwowaliśmy, przebierające łapami żółwie, to już nie było z pewnością kino, ale metafora naszej bezradności, a może tylko mojej.
Wtedy jeszcze robiłem dużo zdjęć, więc kiedy zaczął zbliżać się ten nieznany jeszcze festiwal, a koleżanka miała znajomego kumpla z z łódzkiej filmówki uciszyłem się bardzo. Fotografia, film wszystko to się jakoś łączyło, no i Camerimage. Pamiętam że załapałem się na dwa festiwale z rzędu, potem chyba wziąłem dziekankę, było jakieś sanatorium, ale który to był rok... Zaraz, zaraz za pierwszym razem wykupiłem akredytację, że niby byłem fotoreporterem jakiegoś tam studenckiego pisma. W szatni auli UMK, gdzie mieściło się biuro festiwalowe, jakaś bardzo miła i uprzejma pani wręczyła mi pakiet materiałów, wszystko było po angielsku, wtedy równie dobrze mogło i być po chińsku! Fakt, że dostałem plakietkę, którą dziś można by ze spokojem skserować na kolorowym ksero, a plakietka ta uprawniała mnie... była przepustka do innego świata.
No i zaczęło się, godziny które wtedy ze znajomymi spędzaliśmy w salach kinowych, do dziś mają ten dziwny powab jakiegoś mirażu, rzeczywistości i fikcji filmowej. Po maratonach w kinie i dyskusjach do rana, wszystko zlewało się. Tylko pojedyncze tytuły filmów utkwiły głęboko w pamięci, „Fresh”, „Przełamując fale”, „Niebo nad Berlinem”, „Searching for Bobby Fischer” , niektóre zyskały status kultowych, a inne pozostały rewelacją tylko w gronie koneserów. Mój Canaon A-1, towarzyszył mi cały czas. Naświetliłem ileś tam filmów, ale już w trakcie festiwalu zorientowałem się że przepustką bywał i sam sprzęt fotograficzny. Kolesie z długimi „lufami” przy aparatach, przewyższający mnie wzrostem dwukrotnie nie mieli żadnych plakietek, a wchodzili gdzie chcieli. Do dziś ocalało kilka pojedynczych negatywów, czy raczej kawałków negatywów pociętych na sześcioklatkowe odcinki, archiwizacja nigdy nie była moją mocną stroną. Generalnie materiał zkaszaniłem, ale przecież robiłem dla siebie, robiłem żeby tam być załapać się na to co się tuż obok; z akademika nr 7 do auli był rzut beretem, trudno byłoby mi spać, mając świadomość ile się tam dzieje. Poza tym ludzie, kino … Oczywiście studenci filmówki, niczym nie różnili się od nas z UMK, może bywali trochę dziwnie, czasem bardziej ekscentrycznie ubrani. Zawiązały się jakieś kontakty, znajomości jakieś. Przez chwilę trudno było się na powrót wpasować w rytm zajęć, ale już wtedy wiedziałem że za rok muszę tam być, wejść w to ponownie , poczuć się kimś innym? A może właśnie sobą ! Nowe znajomości okazały się na tyle istotne, że jeszcze przed kolejnym Camerimage, wybraliśmy się wspólnie z przyszłymi filmowcami na plener. Wojtek Szepel, Grzegorz Zgliński, ludzie z UMK i oczywiście ja; spędziliśmy razem wspaniałe chwile, w rezerwacie Czerwone Bagna. Imprezowaliśmy potem u kolegi z Białegostoku.
Rok minął swoim zwyczajnym tempem, nikt jeszcze nie czekał na festiwal, zdarzyło się to już raz czy dwa, ale nikt nie przypuszczał, że wytrwałość zapaleńca będzie mieć aż takie skutki. Nikt nie był w stanie wyobrazić sobie, że festiwal ten stanie się wydarzeniem, powtarzanym przez media z całego filmowego świata. Koleżanka znowu zapowiadała przyjazd naszych, już wspólnych znajomych z Łodzi. Poszła plotka, która wkrótce okazała się prawdą, że za miejsce noclegowe dla studenta, można dostać karnet na festiwal. Nadal mieszkałem w siódemce, ale jak tu spławić współlokatora z dwuosobowego pokoju, po to by znaleźć miejsce dla przyszłego filmowca i załapać się na festiwal? Sprawa nie była łatwa, a już za moment okazała się niemożliwa. Kiedy jednak pojawiła się ekipa z Łodzi, okazało się że są też inne możliwości. Nie wszyscy studenci przyjechali na festiwal, a imienne karnety pozostały w nadmiarze. Cudownym nadmiarze z którego nie sposób było nie skorzystać. W ten oto sposób stałem się filmowcem z Francji, studiującym w Łodzi. Zostałem Vincentem Sorrelem, którego nigdy wcześniej, ani nigdy potem nie miałem okazji poznać. W dodatku na ten karnet razem ze mną mogła wejść też osoba towarzysząca! Stałem się kimś w rodzaju półboga, obco brzmiąca plakietka robiła wrażenie; nie to że zaraz chciałbym być kimś innym, ale kiedy przy wyjściu na seans ktoś z obsługi próbował się do mnie zwrócić w dziwnie brzmiącym obcym języku, oddalałem się z wystudiowaną nieśmiałością na twarzy. Przekręt z identyfikatorami miał jednak bardzo krótkie nogi, bez wątpienia nie byłem jedyną osobą która skorzystała z tej metody i wkrótce cała sprawa wyszła na jaw. Okazało się że przy wejściu na kolejne seanse, odbierano „lewe” identyfikatory, a nowe wydawano w biurze festiwalowym. Tak więc przy wejściu na kolejny blok filmowy, zapytano mnie czy jestem osobą z plakietki, czy osobą towarzyszącą. Z kamienną twarzą odpowiedziałem wówczas czystą polszczyzną, że jestem filmowcem z Francji. Ostatecznie kto z obsługi mógł przypuszczać, domyślać się jakie właściwie mam korzenie. Czar bezproblemowego wejścia na festiwal prysnął, pozostało zdać się jedynie na znajomych z filmówki, festiwal zresztą dobiegał powoli końca, a dzięki nowym znajomościom udało mi się wkręcić do knajpy festiwalowej, którą wtedy był lokal „Pod Aniołem”. Po co tam poszedłem? Sprawa była prosta, zwyczajnie działo się i chciałem być blisko tego; lokal zresztą znałem doskonale z innych sytuacji towarzyskich. Usiadłem sobie bezpiecznie w jakimś ciemnym zakamarku i z uwagą przyglądałem się sytuacji. Ktoś się dosiał, ktoś inny wstał, twarze obracały się jak w kalejdoskopie, jak w laterna magica, jak w kinie. Ktoś po polsku spytał się mnie, co robię w branży, czym się zajmuję... uśmiechnąłem się tylko. Ktoś wśród obecnych zaproponował jakiś toast: „za kino, za film, żeby się naświetliło... „ , ktoś obok mnie szturchnął wskazując na kieliszek szampana, który stał przede mną. Dziś z twarzy ludzi z którymi wznosiłem toast nie pamiętam nikogo, poza jedną osobą z którą też z pewnością trąciłem się kieliszkiem, był to Vittorio Storaro i chociaż z filmem nie mam dziś absolutnie nic wspólnego, zapamiętałem ten moment.
Teraz kiedy czasem spotykam się ze znajomymi, wspominając dawne czasy, ilekroć zaczynają się toruńskie opowieści o Camerimage, wszyscy wiedzą że po kolejnym piwie znowu zacznę: „Opowiadałem wam jak piłem szampana ze Storaro?”
Storaro i Nykvist w Auli UMK Toruń c.a. 1994
krytyczne historie o fotografii, eksperymenty, teorie, refleksje, iluzje, symulacje...
Translate
poniedziałek, 3 września 2012
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Obserwatorzy
Work and exhibition
- Naked City Memory of Robert Wiene on Moscow International Foto Awards
- Made in Poland : Contemporary Pinhole Photography
- From series "Światłoczułe przesyłki" 2000 - .... r.
- From series - „Warianty obecności” - Self-portrait...
- Sommer Album
- Dokumentacja wystawy "Poetics of Light" Pałac Gube...
- Poetics of Light: Pinhole Photography - New Mexico
- Zarys Biologii Fantastycznej - Galeria Sztuki Wozownia - Toruń
- "Powolność zdarzeń" - Muzeum Okręgowe im. Leona Wyczółkowskiego w Bydgoszczy
- Iliaster - cyanotype photography
- Naked City Memory of Robert Wiene on Moscow Intern...
- Strona główna
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz